Pamięci małego Arie Fajwiszys’a i dorosłego Józefa S. Kutrzeby, który odszedłszy – tak jak i za życia – nie wiedział do drzwi Boga którego zapukać. Czy do Tego, w wierze którego urodził się i został obrzezany, czy też do Tego, w wierze którego został ochrzczony i „wiek męski, wiek klęski” przeżył.
To wydarzyło się wiele lat wstecz. U mnie wieczór, a tam głęboka noc. W takie wieczoro-noce lubiłem podsłuchiwać Białystok. Zupełnie jak kiedyś,dawno, dawno temu, gdym nocami świata nasłuchiwał. Nie, nie Głosu Ameryki czy Radia Wolna Europa. Tym pasjonowała się cała Polska, a my żyliśmy od nocy do nocy, by Radio Luxemburg uszczęśliwiło nas ostatnimi przebojami Beatels’ów, Animals’ów czy Rolling Stones’ów. Teraz jednak, lata świetlne od tamtych nocy nieprzespanych, trafiłem na końcówkę reportażu Agnieszki Trofimiuk „Tak daleko, tak blisko”. Była to – jak zorientowałem się – historia żydowskiego chłopca, uratowanego przez polskiego księdza. Z treści wynikało, że podczas nagrywania audycji, w 2002r., bohater reportażu mieszkał w Nowym Jorku.
Pchnąłem e-mail do śp. Wieśka Szymańskiego z Radia Białystok, w którym przed wielu laty prowadziłem cotygodniowy program o ochronie Wielkich Jezior Mazurskich. Prosiłem go o szczegóły, zarówno te dotyczące autorki, jak i reportażu. Po tygodniu otrzymałem przesyłkę z CD oraz „Skrawki”, ostatnią chyba Jego książeczkę, wydaną przed niespodziewaną Podróżą Niebieską (dziękuję Ci, Wieśku, raz jeszcze).
Po parokrotnym odsłuchaniu postanowiłem odszukać chłopca uratowanego przez ks. Stanisława Falkowskiego. Wprawdzie od pierwszej emisji minęło siedem lat, więc i autorka, która w tzw. międzyczasie zmieniła stan cywilny, nazwisko i Polskę na Niemcy, a którą mimo to odnalazłem, nie była w stanie wnieść nic nowego, ponad to, co powiedziała wtenczas, realizując program. Czyli -zero kontaktów, żadnego telefonu, adresu, wskazówek, najmniejszego punktu zaczepienia. Ksiądz kanonik, chorobami i wiekiem złożony, częściej bywał w szpitalach, aniżeli na plebani w Klukowie, dokąd, acz z trudnościami, dodzwoniłem się, zdziwienie powszechne wywołując. Był nieobecny akurat, a stan zdrowia nie rokował poprawy, o czym poinformował mnie szczerze odbierający telefon wikary.
Pomocy znikąd, co tylko motywowało mnie, by połknąć tę żabę ze skutkiem dla mnie korzystnym. W internecie wyszukałem, kupiłem i sprowadziłem książkę ks. Stanisława, którą wydał własnym sumptem w nakładzie śladowym – „Tak, Ojcze 50 lat kapłaństwa w czasach niełatwych (1940-1990)”.
Tamto spotkanie, pierwszą rozmowę z uciekającym przed śmiercią żydowskim młodzieńcem, wspomina tak:
„Otóż właśnie w tym czasie, gdy mieszkałem w prywatnym domu p. Konopków, w adwentowy wieczór 1942 r. zapukał do drzwi mego pokoju młody, 15-letni chłopiec. Gdy otworzyłem mu drzwi, wszedł i od razu poprosił, bym mu pozwolił opowiedzieć swój życiorys. Przedstawił się jako syn prof. Fajwiszysa z Łodzi, muzyka i kompozytora. Rodzice jego wraz z siostrą zginęli w getcie warszawskim, a on był już wieziony do Treblinki na zagładę. Uciekł przez okienko wagonu towarowego. Tułał się od getta do getta w mniejszych miasteczkach po drodze do Warszawy, uciekając w czas przed ich likwidacją. Wreszcie przez jakiś czas tułał się po lasach z partyzantką sowiecką, a gdy znalazł się między Zambrowem a Brańskiem, trafił do ks. Perkowskiego, który był proboszczem w Hodyszewie. Ks. Perkowski przechował go parę dni w jednej rodzinie na Jóźkach, a gdy niebezpieczeństwo zagroziło mu i tam, wysłał go do mnie, mając nadzieję, że uda mu się wyrobić dowód osobisty, bo akurat w tym czasie w gminie Szepietowo, do której należały Piekuty,Niemcy wydawali Polakom takie dokumenty. Przyjąłem tego chłopca. Spałem z nim w jednym pokoiku. Przez parę tygodni wychodził z mieszkania tylko wieczorem. Drogą obok domu, w którym mieszkałem, wiele razy w ciągu dnia przechodzili żandarmi niemieccy. Rodzinie, przy której mieszkałem, przedstawiłem go jako swego kuzyna, którego rodzice w czasie wojny zginęli. Byłem przygotowany, na wypadek nieszczęścia, tak zeznawać przed Niemcami, aby nie narazić tych ludzi. Przechowywałem go w tym pokoju przez kilka tygodni”.
Arie Fajwiszys mówił prawdę. Jego ojciec – Israel Fajwiszys był przed wojną znanym i cenionym dyrygentem i kompozytorem. Prowadził chóry synagogalne w Brodach, Tarnowie, Krakowie, a w Łodzi, dokąd sprowadzili się na krótko przed wojną, był wykładowcą w szkołach średnich i konduktorem chórów oratoryjnych.
Młody Arie przeżył Holocaust dzięki ks. Stanisławowi. Ten, sobie tylko znanymi metodami, wyrobił mu papiery na nazwisko Józef S. Kutrzeba, zachowując w młodym Żydzie pamięć o gen. Tadeuszu Kutrzebie. Wieczorami nauczał katechizmu i zasad wiary, ochrzcił, wyposażył w mocne dokumenty i umiejętność odnalezienia się w każdej, właściwej aryjczykowi sytuacji, co w tamtych latach było ogromnie ważne, bo tylko to gwarantowało przeżycie.
Po zakończeniu wojny Józef S. Kutrzeba ruszył na Zachód, gdzie spodziewał się natrafić na resztki swojego narodu. W Monachium zdał maturę i wyjechał do stryja, odnalezionego w Stanach. Z marszu, w 1950 roku, zaciągnął się do armii, by znaleźć się na froncie w Korei, gdzie pięciokrotnie był honorowany odznaczeniami. Wróciwszy, w 1956 r. ukończył Yale Drama School oraz reżyserię na NYU i pracował jako filmowiec i reżyser, twórca nominowanych do Tony Award obrazów „Zbawca i zbawiony” oraz „Dzieci Holocaustu”.
O tym, jak i o wielu innych szczegółach z życia J.S. Kutrzeby dowiedziałem się w półtora roku później, wiosną 2010r., kiedyśmy spotkali się po raz pierwszy. Co ja do dzisiaj odbieram w kategoriach cudu, jakim było odnalezienie „zguby” w dziesięciomilionowej dżungli Nowego Jorku. Szczęśliwym ukoronowaniem uporu i konsekwencji, by napisać o losach niezwykłego człowieku, co było moją dziennikarską aspiracją i powinnością, a co nie spełniło się nigdy. Zupełną natomiast ironią losu był fakt, że obok jego domu przy 99th street w Rego Park, na Queensie, przejeżdżałem od lat, raz w kwartale mając badania u mojego lekarza.
I od tamtej pory co jakiś czas odwiedzałem jego studio w przepastnym apartamentowcu, na dwunastym piętrze. Na ścianach plakaty teatralne i filmowe, dziesiątki zdjęć,pamiątek, półki pełne książek, wiele po polsku. Trochę judaiców, ale i sporo souvenirów z kraju, który miał być jego ojczyzną. Na honorowym miejscu powiększone zdjęcie obrazu jego „wybawiciela, ojca, brata, przyjaciela i wszystkiego zarazem” – ks. Stanisława, jak mówił o nim w audycji, z wielkim szacunkiem, drżącym ze wzruszenia głosem, łzami poprzetykanym.
Poznawaliśmy się powoli, statecznie i z rozwagą, jak na wiek przystało. Przynosiłem kalifornijskie cabernet, czasami dwie butelki, a on zrzędził pod nosem, że dwie to za dużo i pieniądze wydaję niepotrzebne. Poczem popijając gadaliśmy i gadaliśmy o tysiącu spraw, z których każda następna była ważniejsza od poprzedniej, aż on zegar pokazując, czasami dobrze po północy, przypominał o dalekiej drodze przede mną, na koniec Long Island.
Razu pewnego zbuntowałem się i przekonałem go, że w sobotę wcześniej wstawać nie muszę, bo w shopie nie mam over-time’u. Był zadowolony jakby, bo po namyśle podszedł do komody obok biurka. Skrzypnęło otwierane pudło, kliknięcie klawisza i po chwili stara płyta załkała po żydowsku.
– To była najpiękniejsza piosenka mojego dzieciństwa – zdążył powiedzieć i odpłynął w krainę lat szczęśliwych, co widziałem po jego twarzy i oczach. Zapomniał o mnie zupełnie i tylko skrzypce, klarnet i harmonia przywoływały wspomnienia. Łzy spływały po policzkach, więc, zawstydzony,do mnie tyłem odwróciwszy się, podszedł do okna, gdzie światła wielkiego miasta, wlewające się przez okno tworzyły wokół jego postaci świetlistą aureolę. Milczałem wbity w fotel tym wyznaniem, a jego plecy wstrząsały spazmy płaczu. Tak poznałem tajemnicę Arie Fajwiszys’a – „Belz, Mayn Shtetele Belz”, którą później nie raz celebrowaliśmy w ciszy i skupieniu nabożnym, stosownym momentom podniosłym.
Chwila te przenosiła nas w miniony świat sędziwych Żydów, których długie, białe brody kładły się miękko na stronicach Tory, nad którymi spędzili życie, a płomyki świec chanukowych tańczyły cieniami po ścianach. Piątkowym wieczorem pachniała szabatowa kolacja, aż w nosie wierciło. Zapach sałatki, śledzi, ryby pieczonej, smażonych ziemniaków, owoców i ciasta oraz smak koszernego wina manischewitz z tonami Belz, Mayn Shtetele Belz pozostawały w sercu.
Dzisiaj, kiedy wracam pamięcią do tamtych wieczorów, słuchając „Belz…”, widzę na zdjęciu żydowskiego chłopca tańczącego z dziewczyną w okularach. Tak, jakbym patrzył na dorastającego Arie, a w jego oczach odnajduję ufność i wiarę w lata pogodne i szczęśliwe, jakie przed nim, o jakich marzył, do jakich z pewnoscią tęsknił.
Potem zdarzyło się, że był bardziej wylewny, do zwierzeń skory, niż kiedykolwiek. A może też miało to związek z książką, którą kończył, z czym zdradził się, a która – w zamyśle – miała być pierwszą i ostatnią jego spowiedzią. Taką reminiscencją z wędrówki przez życie wyboiste, udręką znaczone, ze wzlotami i upadkami. Chwilami hańby i dniami radości, jakich każdy z nas doświadcza, a które z całą wyrazistością stają przed oczyma na ostatniej prostej, poza którą tylko mrok i czerń przepastna.
– Powiem ci szczerze, Andy, (mówił do mnie Andy, nie Andrzej, żeby było krócej, jak sądzę) ja nie wiem, kim jestem właściwie. Nie wiem, gdzie jest mój Bóg, kim On jest, w jakich zakątkach Nieba schował się przede mną. Ja nie wiem, do kogo ja przynależę, do jakiego narodu. Przez długie lata nie obnosiłem się, że jestem ochrzczonym Żydem. O tym wiedziała wyłącznie rodzina i bardzo wąskie grono przyjaciół. Ukrywałem to, a mimo to tajemnica zataczała coraz szersze kręgi. Polacy nie akceptowali mnie, bo dla nich byłem Żydem-przechrztą, dla Żydów trędowatym, konwertytą, zasługującym na śmierć, na wieczne potępienie, bowiem, żeby przeżyć, zdradziłem wiarę Jahwe. Usiłowałem zbliżyć się to do jednych, to do drugich, lecz wszędzie mur – same porażki i niepowodzenia, zmowa milczenia i chłód spojrzenia. Mentsh torn, mentsh torn – powtórzył, pamiętam, dwukrotnie, dzięki czemu zapamiętałem dwa słowa. – Mea culpa…- ks. Stanisław był dobrym nauczycielem.
Konwersja na chrześcijaństwo wg Tory oraz Halacha, regulujących życie oraz postępowanie Żydów, była jeszcze nie tak dawno grzechem najcięższym dla wierzących Izraelitów. Zdradą społeczności kahału, narodu żydowskiego oraz religii i nawet wojna oraz ratowanie życia nie usprawiedliwiały tej decyzji. Osobę taką traktowano jak zmarłą, niebyłą, której nie należy nawet pamiętać, wspominać.
Prof. Norman Davies, autor monumentalnej (1400 stron) „Europy” zamieszcza tamże znamienne hasło „Responsa”. Wyjaśniając je, opisuje historię małego żydowskiego chłopca, który 3.X.1943r., uniknął śmierci podczas Kinderaktion, w Kownie. Człowiek, Polak prawdopodobnie, który uratował dziecko, zapytał rabina, czy może wychować go jako własnego syna.”Rabin – pisze Davies – miał dla pytającego słowa pociechy, ale odpowiedź brzmiała „nie”. Chłopca należy uczyć, aby zawsze szanował swoją matkę i swojego ojca”.
Rabin Efraim Oshry z Kowna przeżył Holocaust i po wojnie wydał Responsa drukiem, pytania Żydów i odpowiedzi duchownego. ”Nawet bardzo krótki wybór przynosi obraz społeczności stojącej na granicy zagłady, a mimo to wciąż uparcie, bez względu na konsekwencje, starającej się żyć wg przyjętych zasad.
Pyt.: Czy Żydom wolno ratować życie na podstawie sfałszowanego (chrześcijańskiego)chrztu?
Odp.: Jest to bezwzględnie zabronione.
Pyt.: Czy ciężarna kobieta w getcie może się starać przerwać ciążę?
Odp.: Tak, ponieważ, jeśli tego nie zrobi, zginie i matka, i dziecko.
Pyt.: Czy kobieta mieszkająca w getcie, której mąż zaginął, może zostać zwolniona z przestrzegania obowiązujących reguł ponownego zamążpójścia?
Odp.: Nie.
Pyt.: Czy Żyd mieszkający w getcie może popełnić samobójstwo? (Przypomnę, że samobójstwo w religii żydowskiej było najcięższym grzechem, bez możliwości odkupienia i tradycyjnego pochówku – przyp. mój A.G.)
Odp.: Lepiej zostać pochowanym po samobójczej śmierci niż spalonym po eksterminacji.
Pyt.: Czy Żyd apostata, który nosi krzyż, może zostać pochowany w poświęconej ziemi?
Odp.: Tak, ale w pewnej odległości od innych zmarłych Żydów”.
W literaturze traktującej o Shoah przyjęło się powszechnie, że responsa udzielane w warunkach wymuszonych przez Holocaust, odznaczały się niestosowną pobłażliwością, z czym nie mogli np. pogodzić się ortodoksyjni Żydzi. Jako dowód stosowania swoich zasad, podawali przykład z obozu w Sachsenhausen, gdzie pewien Żyd, członek Sonderkommando rozpoznał na rampie rabina własnej gminy. Tenże poprosił go, aby po jego śmierci, Żyd z kommanda wyjął z jego kręgosłupa i zachował I krąg – LUZ (wg religii judaistycznej LUZ jest rdzeniem, wokół którego w życiu pośmiertnym na nowo tworzy się ciało). Ten przyrzekł rabinowi wypełnić jego wolę, jak również po wojnie pochować szczątek w świętej ziemi, w Jerozolimie.
Z kolei Emanuel Ringelblum w raporcie pn. „Stosunki polsko-żydowskie w czasie II wojny światowej. Dzieci żydowskie po aryjskiej stronie” przytacza historię planu ukrycia kilkuset dzieciaków w klasztorach po polskiej stronie. Uzgodniono, że dzieci do lat 10, za roczną opłatą 8 tys. zł, będą miały swoje kartoteki i stosowną ewidencję, by po wojnie można było je odnaleźć bez trudności.
„Projekt ten był dyskutowany w żydowskich sferach społecznych i spotkał się ze sprzeciwem kół ortodoksyjnych i pewnych sfer narodowych. Stawiano zarzuty, że dzieci zostaną wychrzczone i na zawsze będą stracone dla narodu żydowskiego. Argumentowano, że przyszłe pokolenia zarzucą nam, że nie stanęliśmy na właściwym poziomie i nie uczyliśmy naszych dzieci „kidusz haszem” (męczeństwa za wiarę), w imię którego nasi przodkowie ginęli na stosach inkwizycji hiszpańskiej.”
Nietrudno domyśleć się, że było to w pełni świadome, z całą premedytacją, podpisanie wyroku śmierci na kilkuset żydowskich dzieciakach, które, jak wszystkie, pragnęły żyć. Żyć i przetrwać koszmar zagłady każdą komórką ciała. A ile takich przypadków mogło zaistnieć w tamtych latach?
Tym większe niezrozumienie wywołuje hipokryzja Emanuela Ringelbluma, twórcy Oneg Szabat oraz założyciela archiwum getta w Warszawie.
W kolejnym eseju pt. „Stosunki polsko-żydowskie w czasach II wojny światowej: Uwagi i spostrzeżenia” pisze tak:
„Tępota polskich antysemitów, którzy się niczego nie nauczyli, jest winna śmierci setek tysięcy Zydów, których można było – na przekór Niemcom – uratować. Na ich głowy niech spadnie oskarżenie, że nie ratowali dziesiątek tysięcy dzieci żydowskich, które można było urządzić u rodzin polskich, względnie w zakładach i instytucjach. Ich winą jest, że Polska byłą azylem dla max. 1 proc. Żydów, ofiar prześladowań Hitlera.”
Tyle że Ringelblum w swojej polemicznej zapalczywości i jednostronnym oglądzie rzeczywistości „zapomniał” był, że wyłącznie okupowana Polska była jedynym krajem w Europie, gdzie za najdrobniejszą, jakąkolwiek formę pomocy Żydom groziła śmierć. Nie tylko osoby pomoc niosącej, lecz całej rodziny.
Dr Zofia Rozenblum-Szymańska, przed wojną i w czasie okupacji naczelna lekarz internatów i żydowskich domów dziecka we wspomnieniach („Ratunek w klasztorze”), pisze tak:
„Po wielu latach, w świetle dokumentów i relacji ustnych, doszło w pełni do mej świadomości częste stwierdzenie faktu, że żaden kraj nie zapłacił takiej daniny krwi za pomoc okazywaną Żydom, jak Polska”. (Biuletyn Ż.I.H, nr 4(88) z 1973r.)
To własnie Polacy – podaję za Tadeuszem Bednarczykiem, autorem książki „Życie codzienne warszawskiego getta”, oficerem AK oraz współzałozycielem Żydowskiego Związku Wojskowego – uratowali w tamtych czasach prawie 400 tysięcy Żydów.
Ringelblum żądał pomocy od Polaków, nie proponując absolutnie nic w zamian. Podczas gdy miliony złotych, dolarów i tony złota (bez żadnej przesady) pakowano w projektowanie, budowanie i urządzanie podziemnych bunkrów pod ulicami i kamienicami gett nie tylko w Warszawie.
„Koszt urządzenia tego bunkra przy ul. Świętojańskiej 36 o wym. 8x8x3 metry, na 25-30 osób wynosił ok. 300 tys. zł., zeznał przed Oneg Szabat inż. arch. B. Goldman. Wartość umieszczonych tam zapasów żywności i artykułów – ponad 2 mln zl., a takich bunkrów w getcie były setki i tysiące.” ( Biuletyn Ż.I.H. nr 1(144) z 1989).
W tym miejscu odwołam sie do raportu Jurgena Stroopa, SS-Gruppenfuhrera, który na rozkaz generalnego gubernatora H. Franka spacyfikował getto:
„Żydowska dzielnica mieszkaniowa w Warszawie już nie istnieje”, który pacyfikował getto wiosną 1943r. Jak donosił w meldunkach do władz GG w Krakowie, wyposażenie niektórych bunkrów, jakie zdobywali, przechodziło najśmielsze oczekiwania Niemców. Toalety, lodówki, ciepła woda, łącza telefoniczne, klimatyzacja, punkty sanitarne, pomieszczenia wypełnione żywnością. Dla reszty żydowskiej biedoty były transporty do Treblinki.
Gwoli uzupełnienia.
Duchowieństwo polskie, jak żadne inne w Europie,co podkreślam z całą mocą, a co potwierdzają rozliczne publikacje, zaangażowało się w ratowanie Żydów. O czym pisze się dzisiaj, bardzo ostrożnie, z największą powściągliwością, ze wstydem jakby, co dla mnie jest już nieporozumieniem wołającym o pomstę do nieba.
Zasoby Archiwum Ringelbluma oraz Biuletynów Żydowskiego Instytutu Historycznego poznałem na tyle dokładnie, iż w pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że przytoczone tamże przykłady pomocy Żydom z pewnością wypełniłyby tomiszcze nie cieńsze od Davis’owej „Europy”. Druga połowa lat .40, lata .50, lata .60, pierwsze lata .70 były okresem, gdzie jeszcze uczciwie i w miarę rzetelnie relacjonowało się o zaangażowaniu Polaków w pomoc Żydom. Sytuacja zmieniła się w II połowie lat.70, co miało swoje przyczyny, a co powinno być tematem odrębnej publikacji.
Także pomoc starozakonnym była w rzeczywistości dużo większa i bardziej ofiarna, aniżeli dotychczas szacowano, aniżeli o tym pisano. W czasie wojny (podaję za danymi Komisji Episkopatu Polski) ponad 350 domów zakonnych i klasztorów udzieliło schronienia tysiącom dzieci i dorosłym. Blisko 2400 sióstr i prawie tysiąc księży czynnie angażowało się w niebezpieczną pomoc, płacąc często karę najwyższą. Dla przykładu – matka Matylda Gette , przełożona zakonu Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, wespół z Ireną Sendlerową, uratowały prawie pięćset dzieci i ok. 250 dorosłych. Akcję tę wspomagało 120 sióstr z różnych zakonów w Generalnym Gubernatorstwie.
Przypomnę w tym miejscu, że gubernator dystryktu warszawskiego GG Ludwik Fischer rozszerzył zarządzenie H.Franka i karę śmierci z publicznym wykonaniem stosowano także nie tylko za ukrywanie Żydów, lecz także za udzielanie jakiejkolwiek pomocy, bądź za pomówienie o taką. Która obejmowała również osoby duchowne, bez najmniejszego wyjątku.
Niepomni na to hierarchowie Kościoła katolickiego nie stali z boku. Nie udawali – wbrew kalumniom sianym po świecie do dzisiaj – że los Żydów jest im obojętny. Wystarczy wspomnieć bp.Jana Kantego Lorka, ukrywającego żydowskie dzieci w seminarium w Sandomierzu, abp. R. Jałbrzykowskiego, który kierował starozakonnych do zgromadzeń zakonnych, ks. M. Sopoćko, który ponad stu osobom z Wilna wypisał metryki chrztu, abp. B. Twardowskiego, którego dom biskupi we Lwowie udzielił azylu ściganym, czy abp. Adama S. księcia Sapiehę, który zezwolił księżom na wydawanie fałszywych dokumentów, ratujących Żydów. Na początku 1943r. Kuria Biskupia w Warszawie swoimi kanałami zaproponowała trzem najstarszym rabinom z getta (Szapiro, gaon Menachem Ziemba, Szymon Dow Sztokhamer) przerzut na aryjską stronę oraz bezpieczne ukrycie do końca wojny. Oferta obejmowała również rodziny rabinów. Niestety, żaden z nich nie skorzystał z propozycji uratowania życia, której autentyczność po latach potwierdził ks.kardynał Stefan Wyszyński. (Biuletyn Ż.I.H. nr 1 (101) z 1977r.)
Ta właśnie pomoc, z najszczerszych, ludzkich i chrześcijańskich intencji płynąca, i tak była totalnie deprecjonowana przez oszczerców. O czym zdecydował się powiedzieć – po 45 latach milczenia – przytoczony przeze mnie powyżej prof. Norman Davis.
W wywiadzie, jakiego udzielił w minionym roku (Dziennik Gazeta Prawna z 10.07.2019), mówi on o tajemniczej konferencji, jaka odbyła się w Ambasadzie Izraela w Londynie, w 1974.
W zamkniętym spotkaniu, przeznaczonym li i wyłącznie dla zawodowych historyków, Yehuda Bauer, izraelski historyk wystąpił z wielką promocją kampanii, jak należy pisać, mówić i informować opinię światową o Holokauście.
„Prof. Bauer – cytuję za prof. Davisem – jasno przedstawił schemat historyczny. Opierał się on na tym, że w czasie wojny, w Polsce, bo to wszystko przecież odbywało się w Polsce, byli wykonawcy, były ofiary i byli ci, którzy na to wszystko biernie patrzyli, tzw. „bystanders”.Wykonawcy to hitlerowcy…Niemcy? Nie, nie Niemcy: naziści, hitlerowcy. Rzadko mówi się o Niemcach kolektywnie, stereotypowo, jak o Polakach. W tym schemacie nie występowało słowo „Niemcy”. Byli hitlerowcy i kolaboranci, ofiary, ale wyłącznie Żydzi, i ci bierni, czyli Polacy. Powiedziałem wtedy: przepraszam, mój teść, Polak, w czasie Holokaustu siedział w dwóch obozach koncentracyjnych. Mówiłem o teściu, który przeżył Dachau i Mauthausen. Zapytałem prof. Bauera, czy w związku z tym mój teść był biernym obserwatorem Holokaustu? Usłyszałem, że są wyjątki. Ja na to, że mój teść nie był jedynym Polakiem w obozach koncentracyjnych, tylko miliony Polaków cierpiały, ginęły, więc cały ten schemat nie bardzo pasuje do rzeczywistości.(…) z całego spotkania miało wyniknąć, że Polska była historycznym ośrodkiem antysemityzmu, w związku z czym zasadne jest określenie Polaków mianem antysemitów. Tak niestety jest, że Polska została wpisana do tego schematu jakby z góry. I to ciągle wychodzi. (Ta góra) Bardzo często jest Ameryce, ale również w Izraelu. Każdy naród, każdy rząd mają pewne schematy w myśleniu o historii. Tylko Izrael ma specyficzną politykę historyczną. Mogę tysiąc razy powiedzieć, że ten schemat jest nieprawdziwy, ale jeśli jest on powtarzany milion razy, to moje słowa pozostaną kroplą w oceanie. Niestety, ten schemat został przyjęty na Zachodzie, nie tylko na uczelniach, ale i na poziomie wiedzy powszechnej, i dominuje w narracjach o II wojnie światowej. Stało się to jednak dopiero w latach 70.”
* * *
Zima 2012 wcześnie sypnęła śniegiem i zawiejami, a ja wyprawy na Queens musiałem przełożyć na lepsze czasy, kiedy Long Island Expressway 495 będzie przejezdny. Pod koniec stycznia 2013r., kiedy zelżało, zadzwoniłem pod znajomy numer i raz, i drugi. Ciszę w słuchawce wytłumaczyłem wyjazdem do dzieci, znajomych, może na wypoczynek na Florydę, o czym kiedyś wspominał. Kolejny telefon odebrała kobieta, która poinformowała mnie, że pan Józef zmarł jakiś czas temu. Zapytany podałem nazwisko, a wtenczas dodała, że czeka na mnie przesyłka. Specjalnie wybrałem się po paczuszkę. W dedykacji podarowanej książki – „The Contract A life for a Life”, jaką zdążył wydać przed śmiercią, wpisana była data naszego pierwszego spotkania – 04.15.2010.
Przypomniałem sobie wtenczas, że napomknąwszy raz i drugi o mojej sprawie – reportażu o nim, ofuknął mnie: – Andy, co ci się tak spieszy? Ja jeszcze nie odchodzę. Teraz widzę, że wywinął numer godny Jego klasy: odszedł bez uprzedzenia, po angielsku, jak na gentelmana przystało.
Polska pamiętała o żydowskim chłopcu, szukającym ocalenia u wiejskiego księdza. Konsul Generalny RP w Nowym Jorku, Ewa Junczyk-Ziomecka podpisała się pod wzruszającym nekrologiem:
„Z ogromnym żalem żegnamy śp. Józefa S. (Fajwiszysa) Kutrzebę, którego dramatyczny życiorys wojenny nie odebrał Mu woli do życia i pracy.(…) Wyróżniony wieloma odznaczeniami państwowymi i bojowymi, a także nagrodami za działalność teatralną i społeczną w Stanach Zjednoczonych nigdy nie zapomniał o swojej pierwszej Ojczyźnie”.
Andrzej Gawecki
* Mentsh Torn w wolnym tłumaczeniu z hebrajskiego oznacza rozdarcie serca.