Nastroje warszawiaków u progu tego lata są chmurne. Mija zaledwie miesiąc, odkąd stolica witała wracającego z Kijowa Piłsudskiego.
„Tłumy w Alejach, tłumy na Jerozolimskiej, morze głów na placu przed dworcem” – zachwycał się reporter „Kurjera Polskiego”. Zwycięskiego wodza witał premier rady ministrów Leopold Skulski, a biskup Gall w kościele św. Aleksandra odprawił z tej okazji uroczystą mszę świętą. Młodzież z radości wyprzęgła konie i ciągnęła powóz Naczelnika do Belwederu.
10 czerwca rozpoczęła się ofensywa sowiecka, a rząd Skulskiego dzień wcześniej podał się do dymisji. W Warszawie trwają strajki – 8 czerwca stanęły zakłady użyteczności publicznej: elektrownia, gazownia, tramwaje i wodociągi. Chorzy w szpitalach pozbawieni są wody i światła. Strajk, który z pozoru jest natury ekonomicznej (pracownicy chcą, aby zaspokojone zostały ich finansowe żądania), jednocześnie ma podłoże polityczne. W PPS ścierają się dwa prądy. Część członków stawia sobie za cel współtworzenie rządu, pozostali, przeciwni temu, chcąc mieć rząd wyłącznie socjalistyczny i podburzają do strajku.
20 czerwca. Niedziela
Dziś „kancelaria cywilna naczelnika państwa zaprosiła pana Witosa na konferencję do Belwederu na godzinę 4 minut 45 po południu. Poseł Witos wrócił z Belwederu około 6 wieczorem otrzymawszy od naczelnika państwa misję utworzenia nowego gabinetu”.
Mija dziesięć dni od upadku rządu Leopolda Skulskiego. Kraj bezrządem stoi.
W stolicy trwa 12 dzień strajku miejskich zakładów użyteczności publicznej. Egzystencja staje się coraz bardziej utrudniona. Brakuje chleba. Mnóstwo osób pielgrzymuje codziennie na stołeczne dworce kolejowe i czeka na pociągi, którymi przyjeżdżają do miasta tzw. szmuglerki z artykułami spożywczymi. „[…] Największy bodaj targ ze szmuglerkami odbywa się na ulicy Marszałkowskiej przed dworcem kolei wiedeńskiej” – informuje „Gazeta Poranna. 2 Grosze”. Strajkują tramwajarze.
Fragmenty książki „Lato 1920” Joanny Rolińskiej
4 lipca 1920 r. powstał Rząd Obrony Narodowej z premierem Wincentym Witosem i wicepremierem Ignacym Daszyńskim na czele oraz poparciem wszystkich sił politycznych kraju. Jeżeli wziąć pod uwagę, że blisko 70 proc. mieszkańców Polski stanowili włościanie, to chłop na czele rządu motywował ich do chwycenia za broń przeciw nawale ze wschodu, socjaliści zaś zmniejszali możliwości oddziaływania bolszewickiej propagandy. Był to sojusz chłopsko-robotniczy przeciw komunizmowi.
„Odezwa do Braci Włościan” ogłoszona na wszystkich ziemiach polskich w dniu 30 lipca 1920 r. przez premiera Wincentego Witosa
Gdyby zaszła taka potrzeba, musimy podjąć walkę na śmierć i życie, bo lepsza nawet śmierć niż życie w kajdanach, lepsza śmierć niż podła niewola. Precz z małodusznością, precz ze zwątpieniem. Ludowi, który jest potęgą, wątpić nie wolno, ani rezygnować nie wolno! Trzeba ratować Ojczyznę, trzeba jej oddać wszystko – majątek, krew i życie, bo ta ofiara stokrotnie się opłaci, gdy uratujemy państwo od niewoli i hańby.
Dzięki powstaniu Rządu Obrony Narodowej społeczeństwo zjednoczyło się w chwili próby i stanęło w obronie Polski, a do armii popłynął wartki strumień ochotników, którzy po szybkim przeszkoleniu zasilili szeregi Wojska Polskiego, nadając mu silny kręgosłup moralny.
Działania na froncie-wielki odwrót
W ciągu miesiąca od rozpoczęcia przez Tuchaczewskiego ofensywy Wojsko Polskie cały czas się cofało. Nie udało się zatrzymać bolszewików nad Autą, Wilią, Niemnem, Bugiem. Gdy tylko armia polska stawała do walki i wyznaczała sobie kolejną linię obrony, od frontu uderzały w nią 3, 15, i 16 Armia, a na północy obronę przełamywała 4 Armia sowietów. Ta ostatnia formacja w zasadzie była kluczowa w całym układzie operacyjnym, dysponowała mobilnym korpusem kawalerii Gaj Gaja, który znakomicie ułatwiał prowadzenie działań ofensywnych. Gdy 4 Armia okrążała skrzydło frontu i wychodziła na jego tyły, to cała linia musiała się cofnąć, żeby nie zostać okrążoną. To błędne koło trwało przez cały miesiąc.
Jak to się stało, że armie polskie, jeszcze w maju odnoszące zwycięstwa, nagle rozpoczęły odwrót znad Berezyny i w ciągu miesiąca znalazły się nad Wisłą – w linii prostej 600 km? Przyczyny były trzy: rozmiar teatru działań, psychologia i dowodzenie.
Teatr działań: Podczas wojny polsko-bolszewickiej liczebność armii i ich wyposażenia technicznego były mizerne, m.in. na Białorusi w obu armiach służyło w różnych okresach po około 80–120 tys. żołnierzy( w czasie II Wojny Światowej na tym samym froncie białoruskim obie armie t.j radziecka i niemiecka liczyły łącznie ponad 2,5 mln żołnierzy). W efekcie strona znajdująca się w obronie miała bardzo utrudnione zadanie. Front o długości czterystu kilometrów obsadzało kilkanaście dywizji o niepełnych stanach, co skutkowało cienką linią słabych pozycji. Zdeterminowany przeciwnik zawsze mógł skoncentrować przeważające siły na wąskim odcinku i przełamać front. Kluczowe dla obrońców było dobre rozpoznanie intencji przeciwnika, dobrze usytuowane odwody oraz dowódcy i żołnierze o wysokim morale i inicjatywie. Tyle tylko, że wyciągnięcie jakiejś dywizji do odwodów za frontem powodowało dalsze „odchudzenie” frontu obronnego i ułatwiało dokonanie penetracji przez nacierającego przeciwnika. Trzeba też pamiętać o niskiej mobilności taktyczno-operacyjnej zarówno armii polskiej, jak i sowieckiej. Sieć kolejowa była słabo rozbudowana i wskutek działań wojennych częściowo zniszczona, a taboru ciągle nie wystarczało do zaspokojenia potrzeb walczących ze sobą armii. Sowietom wielką trudność sprawiała zmiana rozstawu torów na większy.
Cała kampania rozgrywała się więc w napoleońskim tempie, czyli z prędkością marszu piechura i kawalerzysty
Psychologia: Wojna trwająca już sześć lat, nieprzerwanie od 1914 r., nie wpływała pozytywnie na morale żołnierzy, szczególnie że toczyła się daleko od ziem polskich pośród obcej etnicznie ludności z małymi tylko wyspami polskości. Bolszewicka propaganda, choć toporna, też miała swój wpływ. Jednak nie to było najważniejsze. Jak to często bywa na wojnie, wojska wygrywające bitwy są niesione zwycięstwami, a przegrywające nie potrafią wykrzesać z siebie podobnej energii. Kumulacja przegranych bitew – nad Berezyną, Autą, Wilią, Bugiem – obniżyła morale wojsk polskich. Co ciekawe, żadna z nich nie zakończyła się prawdziwą klęską i nie spowodowała wielkich strat czy utraty znacznych ilości sprzętu. Żołnierze polscy potrzebowali jakiegoś impulsu, który sprawiłby odwrócenie tej sytuacji psychologicznej.
Dowodzenie: Dowódcy wojsk polskich bardzo często myśleli w kategoriach I wojny światowej. Mieli z niej przecież świeże doświadczenia. Jednak ta wojna była oparta na potężnym przemyśle, wielkim zapleczu i milionowych armiach. Armia odrodzonej Polski nie miała nawet ułamka takich możliwości jak Francja, carska Rosja czy kajzerowskie Niemcy. Dotyczyło to także armii bolszewickiej. Część dowódców nie potrafiła w pełni przestawić się na „biedną” wojnę bez wystarczającej ilości drutu kolczastego, amunicji, dział czy ludzi. Cały czas myśleli oni w kategoriach ciągłych, rozbudowanych pozycji obronnych dobrze obsadzonych przez piechotę i wspieranych przez artylerię. A to po prostu nie było fizycznie możliwe. Koniecznym stało się prowadzenie walki manewrowej, w której owszem wykorzystuje się okopy, ale które nie są celem samym w sobie, o czym wspominał Piłsudski:
Gdy z tego punktu widzenia wojny okopowej staram się zanalizować naszą wojnę polsko-sowiecką, znajduję zawsze zarówno w swoich wspomnieniach, jak i w dokumentach wewnętrzne tarcie w naszym wojsku w tej właśnie sprawie. Wtedy gdy ja, jako naczelny wódz, wyrzekłem się od razu próby prowadzenia wojny okopowej, nie widząc możności nawet zastosowania jej metod pracy u nas, spotykałem zawsze zarówno u swych podwładnych, jak i w społeczeństwie hołdowanie zasadzie faites une ligne forte (franc. umocnić pozycję) . Będąc pod silnym wrażeniem świeżo minionej wojny w Europie, ludzie w moich próbach wprowadzenia w naszej wojnie metod ruchu i manewru zbyt często niestety chcieli widzieć niedorozwój myśli strategicznej, uciekającej od całej krasy i potęgi niedawnego pana strategii – tłustego i opasłego okopu. Okop zaś u nas właśnie mógł być bardzo chudym i bardzo mizernym. Nie mógł być żywiony, by nabrać potrzebnej strategicznej tuszy, ani przez przemysł, którego nie było, ani przez wysiłek ludzi dla dostatecznego zaludnienia okopu i utrzymania go w należytej tuszy i znaczeniu.
Działania na froncie-przygotowania do kontrataku
Naczelny Wódz mimo porażek na froncie i mimo tego, że przez część środowisk politycznych odsądzany był od czci i wiary, a nawet oskarżany o zdradę, nie przestał planować kontrakcji. Bolszewikom trzeba było zadać klęskę, żeby obronić polską niepodległość. Klęska taka musiała być bardzo kosztowna i widowiskowa. Tylko takie zwycięstwo mogło otworzyć drogę do negocjacji pokojowych. Gdyby Sowietów tylko odepchnięto, powiedzmy, na linię Bugu i nie zadano by im dużych strat, wojna byłaby dalej kontynuowana. A na to państwo polskie sił już nie miało, szczególnie że paląca stawała się sprawa Górnego Śląska.
Piłsudski był na bieżąco informowany o zamiarach i planach przeciwnika, przynajmniej o tych, które przekazywano w zaszyfrowanych radiogramach(dzięki pracy kryptologów pod dowództwem Jana Kowalewskiego, którzy złamali sowieckie szyfry).
Rozwój sytuacji i meldunki podległych mu dowódców o zachowaniu wojsk sowieckich utwierdziły go w przekonaniu, że dysponuje dobrym obrazem nieprzyjacielskich zamierzeń.
Na południu największy problem stanowiła armia konna Budionnego, której wpływ na przebieg działań wojennych był nieproporcjonalnie duży. Pod koniec lipca wokół Brodów i Beresteczka rozpoczęła się koncentracja wojsk polskich, w tym dużej ilości kawalerii (1 i 2 Dywizja Jazdy oraz samodzielna 4 Brygada Jazdy). W dniach 29 lipca – 2 sierpnia doszło tam do największej bitwy kawaleryjskiej XX w. Po początkowych niepowodzeniach szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę polską. Jednak kolejne porażki na północy frontu, a w szczególności upadek twierdzy Brześć zmusił Piłsudskiego do przerwania operacji, ponieważ potrzebował części zaangażowanych na froncie południowym sił do kontrofensywy pod Warszawą. Chociaż bitwa pod Brodami taktycznie nie była rozstrzygnięta, to jednak wojska polskie zadały poważne straty armii konnej Budionnego i przez następne dni nie była ona w ogóle zdolna do działań.
Co ważniejsze, siły Frontu Południowo-Zachodniego zaczęły być przyciągane jak magnes do Lwowa, schodząc z najgroźniejszego dla Polski kierunku na Lublin i dalej na Warszawę. Jeszcze przed bitwą pod Brodami i Beresteczkiem Jegorow wydał rozkazy Budionnemu nakazujące mu zajęcie kawaleryjskim zagonem Lwowa, co następnie kilkukrotnie potwierdził.
Dla armii polskiej było to bardzo korzystne zrządzenie losu, ponieważ na kierunku lubelskim została tylko słaba sowiecka 12 Armia, którą można było łatwo opóźniać, a nawet zatrzymać.
Około 6 sierpnia sytuacja operacyjna była już dla Piłsudskiego jasna.
Sowieckie fronty rozchodziły się w dwóch różnych kierunkach, nie mogły więc współpracować ze sobą i wzajemnie się osłaniać. Na froncie północnym upadek Brześcia i twierdz na Bugu, Narwi i Biebrzy jasno wskazywał, że ostatnią i ostateczną linią obrony może być tylko Wisła i Warszawa.
Najważniejsze było to, że Tuchaczewski odsłonił się od południa. Sytuacja dojrzała do kontrofensywy. Na podstawie rozkazu Naczelnego Wodza dokonano reorganizacji wojsk polskich, w związku z czym powstały: Front Północny generała Józefa Hallera, składający się z 1, 2 i 5 Armii; Front Środkowy generała Edwarda Śmigłego-Rydza, składający się z 3 i 4 Armii; i Front Południowy generała Wacława Iwaszkiewicza, składający się z 6 Armii i Armii Ukraińskiej Republiki Ludowej.
Zadania, jakie otrzymali 6 sierpnia dowódcy frontów i armii, były proste, choć jak to na wojnie, proste wcale nie oznacza, że łatwe do wykonania.
Front Północny miał zatrzymać armie Tuchaczewskiego prące na Warszawę i na linię Wisły na północ od stolicy. Generał Haller musiał przygotować obronę przedmościa warszawskiego i wydać bitwę głównym siłom sowieckim nad Wkrą. Wydaje się, że najtrudniejszą częścią jego zadania była odbudowa morale żołnierzy znajdujących się ciągłym odwrocie od ponad miesiąca. Dowódcy armii musieli zreorganizować i uzupełnić jednostki, a następnie rzucić je albo do kontrofensywy (5 Armia), albo do twardej obrony, w której nie wolno było już cofnąć się ani o krok (1 Armia). 2 Armia miała dozorować Wisłę od Góry Kalwarii po Dęblin.
Front Południowy miał powstrzymać Front Południowo-Zachodni Jegorowa, który sam to zadanie ułatwił, bo jego główne siły grawitowały w kierunku Lwowa. Problem gen. Wacława Iwaszkiewicza polegał na tym, że to jego front miał być głównym źródłem jednostek dla kontrofensywy znad Wieprza, pozostawało mu więc niewiele sił, żeby trzymać obronę przeciw bolszewikom. Naczelny Wódz musiał liczyć się z tym, że Front Południowy prawdopodobnie nie będzie w stanie skutecznie powstrzymać dalszego nacisku nieprzyjaciela. Gdyby Budionny ruszył ku północy, większość kawalerii zgrupowanej na południu, wraz z jedną dywizją piechoty, miała ruszyć w pościg za nim i powstrzymać go za wszelką cenę w dalszym pochodzie.
Front Środkowy miał uderzyć w odsłonięte, lewe skrzydło wojsk Tuchaczewskiego, wyjść na jego tyły, rozbić, a jeśli to będzie możliwe, okrążyć i całkowicie zniszczyć siły sowieckie. Najpierw trzeba było jednak polskie dywizje przemieścić i skoncentrować nad Wieprzem. W przypadku niektórych dywizji walczących z Sowietami na południu musiały się one najpierw oderwać od przeciwnika, a potem przemaszerować nad Wieprz lub być tam przewiezione koleją. Zanim siły polskie mogły przejść do kontrofensywy, potrzebowały choć krótkiego odpoczynku i uzupełnienia stanów żołnierzy, broni i amunicji. Piłsudski zdecydował, że na czas przeprowadzenia zwrotu zaczepnego znad Wieprza musi być obecny w tym kluczowym dla powodzenia całej wojny miejscu. Mimo że dowódcą Frontu Środkowego był gen. Śmigły-Rydz, to obecność Naczelnego Wodza przy jego zgrupowaniu w naturalny sposób czyniła go głównym rozkazodawcą dla zgromadzonych tam sił polskich. Autorytet i charyzma Marszałka gwarantowały, że żołnierze pod jego rozkazami dadzą z siebie wszystko i będą się bić najlepiej, jak potrafią.
Przedmoście warszawskie
Ze względu na kolejne niepowodzenia na froncie w połowie lipca 1920 r. gen. Sosnkowski, ówczesny wiceminister Spraw Wojskowych, zajął się przygotowaniem wewnątrz kraju umocnień polowych. 15 lipca został powołany Komitet Fortyfikacyjny, który miał zaprojektować system obronny oparty na spadku” z przeszłości. Kluczowym okazał się trójkąt Zegrze–Modlin–Warszawa. Chociaż plany umocnień były dużo szersze, nie było możliwości ich szybkiego przygotowania ze względu na brak kadr, sprzętu i materiałów. Dlatego fortyfikacje musiały oprzeć się na rosyjskich twierdzach (Modlin, Zegrze) i niemieckim przedmościu warszawskim.
Po zdobyciu Warszawy przez państwa centralne w 1915 r. Niemcy zdecydowali o umocnieniu wschodnich podejść do miasta. Zrobili to sprawnie, z wyczuciem terenu i z dużymi nakładami. Główną linię umocnień hojnie wyposażono w żelazobetonowe schrony, punkty obserwacyjne, a okopy osłonięto kilkoma rzędami drutu kolczastego. Po odzyskaniu niepodległości te fortyfikacje polowe utrudniały jednak życie i rozwój gospodarczy okolic Warszawy. W związku z tym, że fronty wojny przebiegały daleko na wschodzie, jesienią 1919 r. zdecydowano się na ich rozbiórkę. Okopy
zasypano, drut kolczasty zdejmowano sukcesywnie z kolejnych odcinków – tylko w jednym miesiącu zebrano go dziewięćdziesiąt ton.
W lipcu 1920 r. niemiecka pozycja była już tylko cieniem samej siebie – pozostało jedynie kilka jej odcinków oraz sporo betonowych schronów13. Niemniej do dyspozycji pozostały plany umocnień i dyslokacji artylerii, a w zasięgu ręki była odpowiednia ilość siły roboczej, by szybko odtworzyć przynajmniej namiastkę fortyfikacji. Warto pamiętać, że siły sowieckie nie były nawet cieniem armii carskiej z jej milionowymi masami i liczną artylerią, więc i umocnienia nie musiały być przygotowane na pierwszowojenną miarę.
28 lipca wezwany został do Warszawy gen. Franciszek Latinik, który w dniu 5 sierpnia objął dowództwo nad 1 Armią i został mianowany gubernatorem wojskowym Warszawy.
Na początku sierpnia Dowództwo Generalne Warszawa uruchomiło wszystkie swoje zasoby jakie tylko mogło znaleźć. Linię obrony obsadziły przeróżne jednostki: baony alarmowe, marszowe, wartownicze, szkoły podoficerskie, szwadrony zapasowe, jednostki strzelców granicznych, policja i straż obywatelska oraz ponad sto przeróżnych dział.
7 sierpnia w rejon Radzymina skierowana została 11 Dywizja Piechoty, co do której morale były spore wątpliwości. Była to jedna z formacji „Błękitnej Armii” gen. Hallera i wcześniej nosiła nazwę 2 Dywizji Strzelców Polskich. Jednostka ta uczestniczyła w majowej kontrofensywie na Białorusi i zebrała pozytywne oceny od przełożonych. Jednak w połowie czerwca 1920 r. szeregi dywizji opuścili żołnierze starszych roczników i ochotnicy z zagranicy, co spowodowało zmniejszenie jej wartości bojowej. Pod koniec lipca wycofano ją z frontu, uważając za wyniszczoną fizycznie i moralnie. Szef francuskiej misji wojskowej gen. Henrys tak opisał 11 DP: „Po przeglądzie uznałem ją jako mniej wartościową, ponieważ u niższych dowódców, oficerów i szeregowych widoczna była depresja i zwątpienie.
12 sierpnia schodziły na przedmoście warszawskie ostatnie pododdziały cofających się dywizji. Żołnierze 11 Dywizji Piechoty zostali ostrzeżeni, że niedługo pod ich linie obrony podejdzie nieprzyjaciel. Rzeczywiście wieczorem i w nocy pojawili się na przedpolu Sowieci, którzy działali na razie patrolami szukającymi słabych odcinków obrony. W nocy z 12 na 13 sierpnia rozpoczęły się poważniejsze utarczki.
C.D.N
Redakcja
Źródła:
- Joanna Rolińska, „Lato 1920”
- Łukasz Przybyło, „Bitwa Warszawska 1920”, Wydawnictwo IPN