Dwa lata temu ostrzegaliśmy, że wiadukt na Zatorzu wytrzyma najwyżej dwa sezony. Kończy się 2025 rok, a remontu jak nie było, tak nie ma. Za to są filmiki, rolki w social mediach i mantry prezydenta Szewczyka, że jest dobrze. Dobrze? Czwartkowy pożar auta na wiadukcie pokazał, jak bardzo nie.
Wiadukt na olsztyńskim Zatorzu to nasz lokalny „dzień świstaka”. Co roku wracamy do tej samej mantry lokalnej władzuni. A ta ma jedną, zdartą dawno temu płytę, że spokojnie, że damy radę, że jakoś to będzie.
Dwa lata temu na łamach „Opinii” pisaliśmy, że obiekt wytrzyma najwyżej dwa sezony. Nie był to kaprys redakcyjny, ale wnioski z ekspertyzy z połowy 2023 roku: konstrukcja nie jest stabilna, a kluczowe elementy nośne wymagają regularnych napraw. Ich graniczny termin to koniec 2025 roku, a potem trzeba wyłączyć obiekt z ruchu. Nie są to moje słowa — to ustalenia dokumentu zamówionego przez miejski ZDZiT.
Tymczasem w zaktualizowanej Wieloletniej Prognozie Finansowej na lata 2025–2045 nie znalazło się miejsce na modernizację wiaduktu. Dlatego jeden z radnych poprosił o działania i pieniądze. I dorzucił fakt, który powinien mrozić: w zasobach urzędu leży gotowy projekt przebudowy z 2016 roku, dziś nadający się już tylko do gruntownej aktualizacji. Innymi słowy, mamy papier, ale taki, który bardziej nadaje się do użycia, za przeproszeniem, w toalecie.
Co na to ratusz? Oficjalna odpowiedź z 10 października brzmi jak kołysanka — stan ogólnie dobry, coroczne kontrole z art. 62 Prawa budowlanego, w 2024 r. wymieniono warstwę ścieralną i poprawiono odwodnienie. I najciekawsze: warto się przy tym zatrzymać, bo brzmi jak z występu stand-upera, a nie pisma prezydenta Olsztyna.
W 2025 aż trzykrotnie próbowano zabezpieczyć obiekt, lecz przyszła jedna oferta i przekroczyła budżet, więc przetarg ma wrócić na początku 2026. Na deser: kolejna ekspertyza w 2027 roku. Czyli klasyka — najpierw gumka, potem pigułka, a operacja „kiedyś”.
Za oknem tymczasem życie. W czwartek, 23 października, na wiadukcie zapalił się samochód. Akcja służb, czasowe wyłączenie, objazdy, komunikacja miejska w rozsypce, a kierowcy w gigantycznych korkach. To nie katastrofa, to tylko przedsmak — mała próbka generalnej próby, którą od lat odkładamy.
W międzyczasie Zatorze rośnie jak na drożdżach. Na samej Poprzecznej nowy blok przy nowym bloku, okno przy oknie, tysiące nowych mieszkańców, a za chwilę kolejne tysiące. I co słyszą ci ludzie? Że jest ogólnie dobrze, a jak będzie źle, to zrobimy ekspertyzę. Tymczasem każdy, kto choć raz utknął na Limanowskiego, wie, że ten obiekt to nie fanaberia — to pępowina. Kiedy pęknie, Zatorze zostanie odcięte od reszty miasta jak wyspa po sztormie.
I jeszcze raz — i my powtórzmy jak mantrę. Władze tłumaczą się pieniędzmi — że brakuje, że oferty za wysokie, że budżet się nie spina. Tymczasem w nagrywanych z pasją przez prezydenta Szewczyka filmikach z jego pędzącego samochodu słyszymy o „gigantycznych inwestycjach”, o przenosinach i budowie „nowego ratusza”. Może jednak najpierw warto załatać arterie komunikacyjne, a dopiero potem robić lifting twarzy?
Jest jeszcze jedna warstwa tej opowieści — położenie strategiczne. Pod obiektem biegną tory pasażerskie i towarowe. Wystarczy, że PKP zgłosi zastrzeżenia i mamy kłopot nie tylko drogowy, ale i kolejowy. To nie jest blog o estetyce miasta, tylko sygnał ostrzegawczy w sprawie bezpieczeństwa.
I naprawdę nie chcemy sprawdzać, jak wygląda wariant „zamykamy wszystko i robimy generalny remont pod presją zagrożenia katastrofą”, bo scenariusz jest znany: odcięcie, objazdy, paraliż na długie miesiące.
Wychodzę z felietonową propozycją, skoro i tak lubimy nazywać rzeczy po imieniu. Wiadukt dwa lata temu nazwaliśmy imieniem Grzymowicza. Skoro dziś prezydent uspokaja, że ogólnie dobrze, a realne decyzje odkłada na jutro-pojutrze, ochrzcijmy go na nowo — wiaduktem imienia Szewczyka. Bo to przeprawa, na której rządzą szefowie pustego słowa.
Marek Adam




