Te słowa D. Trumpa, powinny uzmysłowić pożal się Boże „komentatorom”, o co naprawdę chodziło w szczycie na Alasce. Cieszę się, że także co bardziej trzeźwi komentatorzy amerykańscy, podążają tym samym tropem, który przedstawiłem wczoraj. A znajdujący się w tytule wpis D. Trumpa, rozwiewa już chyba wszelkie wątpliwości. Sprawa Ukrainy jest marginesem i – jak napisałem – kto szybko to załapie, ten pojmie też o co toczy się gra.
Już sam wybór miejsca tego spotkania był niezwykle symboliczny. Alaska to miejsce ostatniego, historycznego amerykańskiego deal’u, owocującego nabyciem terytorium. Nie był to – jak się niektórym wydaje – deal jedyny czy wyjątkowy. Amerykanie płacili Francuzom za tzw. Luizjanę, potem Hiszpanii za Florydę i po latach za Kubę, Filipiny i Portoryko, a w międzyczasie Meksykowi za Kalifornię, Arizonę, Nowy Meksyk.
Wyeksploatowana Powstaniem Styczniowym (a wcześniej wstrząśnięta klęską w wojnie krymskiej) Rosja, stała na skraju bankructwa. Sprzedaż Alaski była jedyną drogą do uratowania finansów kraju.
Dla USA (i pośrednio Wielkiej Brytanii z uwagi na jej kolonię kanadyjską), odkupienie Alaski oznaczało usunięcie potencjalnego rosyjskiego zagrożenia z kontynentu amerykańskiego. W Rosji obowiązywała wówczas doktryna Aleksandra I, w myśl której cesarstwo miało „niezbywalne prawa” na kontynencie amerykańskim. Nie trzeba dodawać, co to oznaczało dla USA i Wielkiej Brytanii. Wypchnięcie Rosji z Alaski było pozbawieniem jej zdolności do ekspansji lądowej na tym obszarze. W rzeczywistości było strategicznym majstersztykiem, który w dłuższej perspektywie okazał się zbawienny dla kontynentu. Ale, w Waszyngtonie i w Londynie, nie brakowało wówczas głosów, że szkoda było tej forsy, bo Rosja i tak by się za chwilę rozpadła. Na szczęście realiści polityczni, nie testują takich hipotez, ale tworzą fakty dokonane.
To dlatego spotkanie na Alasce było sygnałem dla Rosji i Putin odczytał istotę tej propozycji natychmiast. Dowodzi to, że Rosja nie pali się do całkowitego uzależnienia od Chin i szuka możliwości wyjścia z matni, w której się znalazła. A Amerykanie wiedzą, że z punktu widzenia osłabienia głównego wroga, to najlepsze i najtańsze z możliwych rozwiązań.
Celem Trumpa jest rozerwanie osi Moskwa – Pekin. Jego narzędzia są transakcyjne, ale jasne. W sferze gospodarczej zasugerował otwarcie rynków energetycznych, żeglugi arktycznej i kluczowych surowców mineralnych, co zmniejszyłoby zależność Rosji od Pekinu. W dyplomacji połączył warunkowe marchewki z twardymi kijami: wszelka pomoc uzależniona była od weryfikowalnych działań Rosji – zawieszenia broni, deeskalacji i zdystansowania się od Pekinu – z natychmiastowym przywróceniem sankcji zawsze w rezerwie.
Ta strategia jest zgodna ze wszystkimi innymi działaniami administracji Trumpa. Waszyngton odciął już Chiny od najnowocześniejszych półprzewodników sztucznej inteligencji, zablokował Pekinowi dostęp do zasobów chmury obliczeniowej, które zasilają jego laboratoria i restrukturyzuje system dostaw pierwiastków ziem rzadkich za pośrednictwem sojuszników od Australii po Afrykę. Na Bliskim Wschodzie Trump wymienił gwarancje bezpieczeństwa USA na porozumienie w sprawie ropy naftowej i technologii, wyraźnie ujęte w ramach rywalizacji z Chinami. W Azji rozszerzył prawa do baz na Filipinach i Guam, powołując się na chińską agresję na Morzu Południowochińskim. W tym kontekście jego działania na rzecz Rosji nie są odejściem, lecz kontynuacją tego samego planu.
Putin stoi w obliczu narastającej presji finansowej. Jej priorytetem jest stopniowe przywrócenie do systemu SWIFT. Tymczasem Trump podwoił cła na towary indyjskie do 50%, wyraźnie powołując się na rosyjskie zakupy ropy naftowej i grożąc karami sięgającymi nawet 100% dla każdego kraju kupującego rosyjską ropę po obniżonych cenach – ostrzeżenie skierowane wprost do Chin. Moskwa wie, że to poważna dźwignia: Waszyngton może uszczuplić rosyjskie dochody nie tylko blokując eksport, ale także wymuszając większe rabaty za pośrednictwem podmiotów trzecich.
Jeśli Trump zdoła skłonić Rosję do zawierania umów transakcyjnych jednocześnie odciągając Moskwę choćby częściowo od Pekinu, Ameryka zyska strategiczną przestrzeń. Zmniejszając nadmierne zaangażowanie USA w Europie, uwalnia zasoby dla Indo-Pacyfiku, gdzie rozstrzygnie się los stulecia.
Ukraina może uzyskać specjalne gwarancje amerykańskie na wzór art. 5 w zamian za amerykański priorytet w eksploatacji jej surowców i w odbudowie kraju. Europejczycy zostaną dopuszczeni do Ukrainy pod warunkiem wysłania swoich żołnierzy, dla wstępnej osłony Ukrainy na wypadek kolejnego szaleństwa Moskwy. Ukraina musi pogodzić się z cesjami części swojego terytorium, bo ktoś musi zapłacić cenę strategicznej przebudowy. Jeśli Europejczycy będą podpuszczać Zełenskiego, do „dalszej walki”, zapłacą ciężką do zniesienia cenę.
Paraliż polskiego przywództwa, wynikający z izolowania już nie tylko w Waszyngtonie Tuska i Sikorskiego, może – mimo wszystko – wyjść nam na korzyść. Polska powinna dziś trzymać się w sprawie Ukrainy z USA, bo to ona dla skuteczności amerykańskich gwarancji ma znaczenie kluczowe. Ma także znaczenie kluczowe, w kontekście ewentualnej pomocy w odbudowie Ukrainy. W europejskim orszaku już nic nie ugramy, ale jako prawa ręka Amerykanów, możemy być gwarantem skuteczności ich polityki. Do tego nie jest nam potrzebna „Europa” i nie jest nam potrzebny Zełenski, który traktuje dziś Polskę wyłącznie jako stację przesiadkową. Czas pokazać Ukrainie jej miejsce w szeregu.
I taki jest istotny sens wizyty K. Nawrockiego w Waszyngtonie. Z bałaganu zafundowanego przez Tuska i Sikorskiego jest szansa na wyjście, ale trzeba dobrze odczytywać bieżącą grę.
Prof. Grzegorz Górski




