Ilość medioznawców w Polsce dramatycznie wzrosła od 10 lutego tego roku. Jak to się stało? Sprawdziłem – nie wynikało to wcale z większej, niż zwykle liczby obronionych prac magisterskich kierunków mediowych na polskich wyższych uczelniach. Nie wynikało to również z większej, niż zwykle liczby ukończonych kursów dotyczących medioznawstwa, ani ze zwiększonego zatrudnienia w mediach w Polsce. Protest mediów miał być walką o wolność słowa, a szybko okazał się protestem przeciwko wprowadzeniu opodatkowaniu zagranicznych mediów – nawiasem mówiąc nie tylko mediów. Już wieczorem większość „medioznawców” szybko przyznała się do przynależności do tzw. totalsów.
Czarne ekrany, jakie pojawiły się na ekranach telewizorów milionów Polaków tylko przez pierwsze kilkanaście minut były dla nich szokiem. Posiadacze kablówek szybko przestawili się na kanały, które wciąż nadawały po polsku – to między innymi Discovery, do której należy stacja TVN. Wiadomości można było obejrzeć w telewizji publicznej, zaś filmy i programy publicystyczne wszędzie indziej. Protest – zaplanowany na mniej więcej dobę – szybko okazał się mało skuteczny, bo odbiorcy zmęczeni zimą i chłodami w większości nie mieli ochoty dać się zaprosić do tego tańca, w którym prowadzącymi miała być totalna opozycja. Poza tym dość szybko większość Polaków zorientowała się, że gra toczy się nie o wolne słowo i wolne media, lecz była to zwykła batalia o podatki.
Nie pierwszy protest
Nikt nie lubi, kiedy fiskus sięga mu głębiej do kieszeni. Co ważne przeciwko podatkom najgłośniej buntują się ci, którzy mają największe dochody – i nie jest to domena wyłącznie polska. W skali całego świata najbogatsi uciekają ze swoich ojczyzn z podatkami, najchętniej do rajów podatkowych, o czym co kilka lat donoszą media. Na unikaniu podatków były łapane i gigantyczne firmy, i ich właściciele. Jednak ani podatkowi oszuści, ani wielkie koncerny uciekając przed podatkami w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech, Hiszpanii, czy Francji, nie krzyczą głośno o ograniczaniu ich wolności i rządach totalitarnych. Najczęściej zatrudniają drogich prawników i próbują się bronić, lub – możliwie najdyskretniej – dogadują się z macierzystym fiskusem w sprawie odkupienia swoich win i zamknięcia sprawy. Jeżeli uciekają z podatkami za bardzo, wielu z nich – szczególnie obywateli amerykańskich – musi liczyć się z karą więzienia. Prawdę mówiąc w zachodniej kulturze unikanie podatków, czy niepłacenie ich jest uznawane za coś wstydliwego. W końcu pieniądze z podatków są przeznaczane na funkcjonowanie państwa i jest to jakaś forma działalności uderzającej w najmniej zamożnych członków społeczności.
W Polsce w ciągu ostatnich dwóch dekad pełno było protestów różnych grup społecznych, które nie chciały dać się mocniej opodatkować. Były mało widoczne protesty firm tytoniowych, producentów alkoholi, protesty handlowców różnej maści, protesty prawników, lekarzy i – w końcu – protesty taksówkarzy, którym akurat nie groził większy podatek, ale których zmuszono do zainstalowania w taksówkach… kas fiskalnych. Taksówkarze co jakiś czas blokowali ruch w centrach miast głośno domagając się rezygnacji z pomysłu zmuszania ich do posługiwania się kasami fiskalnymi. Dla wszystkich (przede wszystkim dla taksówkarzy) było oczywiste, że kasy fiskalne uporządkują rynek przewozów pasażerskich. Skończą się kursy „dogadane” z klientem a przede wszystkim skończy się kantowanie klientów i wożenie ich dookoła miasta, za setki złotych. Z paragonem w ręku klient mógł łatwo udowodnić, że został oszukany. Koniec końców taksówki jeżdżą z kasami fiskalnymi. Wsiadając do taksówki wiemy, że pojedziemy najkrótszą trasą pod wskazany adres, zaś paragon możemy od kierowcy wziąć, lub nie – ale zależy to wyłącznie od nas, klientów.
Również kwestie płacenia podatków przez kierowców stało się jaśniejsze. Nie płacą ryczałtów, tylko odprowadzają sumaryczny podatek od wszystkich kursów, jakie wykonali w miesiącu. Wbrew pozorom nie płacą wcale więcej (chyba, że wozili na lewo), za to cieszą się większym zaufaniem klientów.
Najpierw czytaj, potem dyskutuj
Propozycja rządowa – propozycja, czyli prawo wciąż będące w formie projektu i dyskusji – wprowadzenia podatku od reklam w mediach ma objąć nadawców telewizyjnych, radiowych, media internetowe oraz prasę i dostawców usług cyfrowych. I choć opozycyjne media uporczywie określają to nazwą „podatku od mediów” tak naprawdę opodatkowane mają być wyłącznie sprzedane reklamy. Nie jest to wysoki podatek – w przypadku nadawców internetowych, telewizji, radia, kin i reklamy zewnętrznej to 7,5 proc. od przychodów reklamowych do wysokości 50 ml zł rocznie i 10 proc. powyżej 50 mln złotych. Wyższe stawki będą obowiązywały w przypadku reklam farmaceutyków i napojów słodkich (to odpowiednio 10 i 15 proc.).
Wydawcy pracy będą mieli lżej – ci, którzy osiągają przychody do 30 mln złotych będą płacić 2 proc. od sprzedanej reklamy, za przy dochodach powyżej tego progu zapłacą 6 proc.
Media internetowe sprzedające reklamy od każdej z nich zapłacą 5 proc. podatku pod warunkiem osiągnięcia przychodów z reklam sprzedanych w Polsce o wartości 5 mln euro, zaś jeżeli to zagraniczna grupa kapitałowa progiem będzie osiągnięcie przychodu w ramach całej grupy na poziomie 750 mln euro.
Wyraźnie widać więc, że mali lokalni wydawcy nie ucierpią od podatku. Prawdę mówiąc wielu z nich w prywatnych rozmowach życzyłoby sobie przychodu na poziomie, w którym będą się łapać w drugi próg podatkowy. Najwięcej zapłacą giganci internetowi – w ich przypadku będą się liczyć obroty całej grupy. Media lokalne w Polsce zapłacą tym większy podatek, im więcej sprzedadzą – jednak patrząc na publikowane przez Związek Kontroli Dystrybucji Pracy dane raczej nie przekroczą 2 proc. podatku dochodowego od sprzedaży reklam. Nie są więc zagrożone.
Największy podatek zapłacą ci, którzy najwięcej zarobią na reklamach – szczególnie, jeżeli są to grupy kapitałowe zagraniczne. To gwarantuje silniejszą pozycję lokalnych mediów z polskim kapitałem. Warto zauważyć, że podobne rozwiązania wprowadzili u siebie Niemcy, Hiszpanie, czy Francuzi, którzy obecność obcego kapitału regulują nie tylko prawem, ale także podatkami.
Czarny dzień dla Polski? Co najwyżej dla TVN
Mimo to ogólnopolskie telewizje i portale internetowe – jak raz te osiągające największe dochody z reklam – 10 lutego przedstawiły apokaliptyczną wizję Polski bez mediów innych, niż publiczne porównując swój protest do mrocznych lat stanu wojennego.
Nowy podatek – jak zapewniały – uderzy przede wszystkim w jakość mediów, ich wolność, w pracę i wynagrodzenia dziennikarzy. Co charakterystyczne, żadna z wielkich stacji telewizyjnych (te było słychać najgłośniej) ani żaden z portali, nie wspominał nic o obniżeniu gigantycznych pensji zarządów tych spółek. Wiecie dlaczego? One są zapisane w budżetach tych firm – są niezmiennie wysokie, bez względu na sytuację na rynku! I bez względu na zmiany w systemach podatkowych.
– To czarny dzień dla Polski – grzmiał Tomasz Lis, były pracownik TVN. Czarnym dniem miało być niewyemitowanie Faktów. – Macie teraz 24 godziny by zobaczyć jak taka Polska by wyglądała. I zrozumieć, że tej katastrofie trzeba wspólnie zapobiec.
Problem w tym, że… nie było katastrofy. No może tak odczuwali ją działacze totalnej opozycji i jej sympatycy. Większość Polaków świetnie sobie poradziła z protestem. W końcu polskojęzycznych kanałów w kablówkach – również kanałów filmowych – pomimo protestu pozostało lekko licząc kilkadziesiąt. Nikt nie odczuł boleśnie braku stacji polsatowskich, czy TVN-owskich (co w sumie dużo mówi o ich niskiej jakości – trudno wyobrazić sobie, żeby ucierpiała mocniej w związku z podatkiem reklamowym, o czym dość radośnie dyskutowali internauci w serwisach społecznościowych). Nikt nie wyszedł na ulice, jedynie armia domorosłych medioznawców ruszyła do dyskusji w internecie, dzieląc się ze światem nie do końca udanymi przemyśleniami.
Znów trzeba było niektórym z nich przypomnieć nieśmiertelne słowa Marka Twaina „lepiej milczeć i uchodzić za idiotę, niż się odezwać i rozwiać wątpliwości”. Wielu wybierało rozwianie wątpliwości…
Totalsi, nawracajcie się – radziłby Dostojewski
Dzień protestu medialnego był raczej miły. Totalna opozycja zamknęła sobie usta – narażając swoje media na wymierne straty (trzeba przecież zwrócić za niewyemitowane reklamy i zapłacić za popsute kampanie reklamowe) za to na cały dzień wstrzymując seanse nienawiści, których nigdy przecież nie żałowała. Filmów nie zabrakło, w końcu były na innych kanałach.
I choć to właśnie o to chodziło, mediom totalnej opozycji nie udało się wyprowadzić ludzi na ulice. Nie udało się wywołać powszechnego poruszenia. Dzień minął – gdyby protest trwał przez tydzień, może miałby większe znaczenie. Tu jednak istniało zagrożenie, że finansowo odczuliby go członkowie zarządów tych rzekomo wolnych mediów. Trwał więc jeden dzień i więcej się nie powtórzy.
A domorośli medioznawcy… muszą się jeszcze dużo o mediach nauczyć. Przede wszystkim zaś muszą zacząć się nauczyć dyskutować o sprawach, które poznali. Bo powtarzając prawdy Tomasza Lisa, czy Adama Michnika wygłupiali się nieziemsko pytani o to, jak faktycznie wygląda oprotestowywany projekt. Nie znali go. Nie widzieli. Krytykowali, bo tak im powiedziano.
Totalsom pozostaje poradzić, żeby się… nawrócili. Bo, jak pisał Fiodor Dostojewski, „jak Pan Bóg chce kogo ukarać, to mu najpierw rozum odbiera”.
Paweł Pietkun