31 330 przypadków zakażeń koronawirusem. To najnowsze sobotnie dane ministerstwa zdrowia. Choć liczba przypadków nadal jest duża, to jednak porównując tydzień do tygodnia nie można nie zauważyć tendencji spadkowej, która zresztą utrzymuje się już od kilku dni. Tydzień temu, w sobotę 5 lutego ministerstwo zdrowia raportowało 45 800 zakażeń. Różnica jest zatem widoczna gołym okiem. Czy to oznacza, że pandemia już się skończyła? Oczywiście, że nie. Niemniej jednak można zaryzykować twierdzenie, że – o ile nie wydarzy się nic niespodziewanego – jesteśmy na „prostej w dół”.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że czas, który jest za nami, daje możliwość szerszego spojrzenia na polską pandemiczną rzeczywistość. Już pojawiają się i będą pojawiać się pytania: co zaniedbaliśmy? Czy coś można było zrobić lepiej? Czy wyciągnęliśmy z tego okresu odpowiednie wnioski? Na te wątpliwości, nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Można zaryzykować wręcz twierdzenia, że odpowiedzi będzie tyle, ilu odpowiadających. Bo czy można zrobić coś lepiej? Zawsze można! Oceniając jednak działania, trzeba mieć na uwadze, w jakich realiach były one podejmowane. Opozycja wytyka rządowi brak spójnej strategii, chaos i dużą liczbę zgonów. Problem w tym, że łatwo osądzać nie biorąc odpowiedzialności za efekty słów i czynów.
Rozejrzyjmy się szerzej, po Europie czy nawet spoglądając za Ocean. W 2020 roku największe światowe mocarstwo, Stany Zjednoczone, nie potrafiło opanować pandemii przez ponad pół roku. Brak skutecznego śledzenia kontaktów, kryzys w ochronie zdrowia, zamieszanie z testowaniem, problemy z niedoborem sprzętu medycznego, w tym respiratorów i maseczek ochronnych. To wszystko miało miejsce w kraju, który chwali się najlepszymi ośrodkami naukowymi w dziedzinie medycyny na świecie. Tymczasem codziennie notowano po kilkadziesiąt tysięcy nowych infekcji oraz setki, a potem tysiące zgonów. I to był rok 2020! Na Starym Kontynencie też początkowo nie było lepiej. Unijne kraje nie mogły zdecydować się na jednolity system walki ze śmiercionośnym wirusem. Jedne stosowały „twardy lockown” (Niemcy, Włochy, Francja), inne natomiast przyjęły filozofię, że społeczeństwo musi COVID przechorować, aby nabyć „odporność stadną” (Skandynawia). Pikanterii dodaje fakt, że sama Komisja Europejska nie potrafiła skutecznie wdrożyć certyfikatów covidowych. Najpierw ogłaszając, że dokumenty będą obowiązkowe np. przy podróżach lotniczych, by kilka tygodni później weryfikację certyfikatów pozostawić w gestii uznania państw członkowskich. W efekcie doprowadziła do jeszcze większego bałaganu, bo inne przepisy na lotniskach stosowały Niemcy, inne Włosi a jeszcze inne Grecja.
Kolejne fale epidemii nie dość, że hamowały gospodarkę, to wyczerpywały i tak już mocno nadszarpniętą społeczną cierpliwość. Ludzie powoli mieli dość, lockdownów, ograniczeń i maseczek i wyszli na ulicę. We liberalnej Francji i zdyscyplinowanych Niemczech zaczęło dochodzić do starć manifestantów z policją. W jedną stronę leciały kosze na śmieci i koktajle mołotowa, w drugą woda z armatek wodnych i gaz łzawiący. Takie obrazki nie mogły ujść uwadze rządzących w Warszawie. Zwłaszcza że nie na próżno mówi się, że Polacy „gen sprzeciwu mają we krwi”. Do tego – nie bójmy się o tym mówić – dochodziła niepewność co do skutków szczepionek. Bo o ile wiemy o skuteczności Pfizera czy Moderny w ograniczaniu zakażeń, o tyle nie mamy żadnej wiedzy co ta szczepionka może spowodować w naszym organizmie za kilka czy kilkanaście lat. Dlaczego nie wiemy? Dlatego, że badania w tym kierunku robi się właśnie latami, a nie miesiącami. Trudno więc przejść obojętnie wokół tego argumentu, rozumiejąc „zdroworozsądkową” część antyszczepionkowców, której siły (nawet tej parlamentarnej) nie sposób było nie doceniać. Do tego dochodziły też problemy kadrowe i sprzętowe służby zdrowia, będące efektem zaniedbań nie ostatnich lat, ale całych dekad.
Rząd zatem musiał i nadal musi balansować, wybierając mniejsze zło, mając na uwadze możliwości służby zdrowia, potrzeby gospodarki i interes społeczny. I z tej perspektywy, przynajmniej mi, łatwiej jest zrozumieć bardziej „miękką” strategię walki z koronawirusem, bo widać to dziś niemal na każdym kroku, że w Polsce twarde przepisy po prostu by się nie sprawdziły. Zabrzmi brutalnie, ale bądźmy szczerzy. Przepisy, przepisami, a życie – życiem. My, Polacy cwaniakowanie i obchodzenie różnego rodzaju uregulowań mamy w genach. Tak było, tak jest i tak będzie. Wystarczy spojrzeć, jak traktujemy obowiązek noszenia maseczek. Często poruszam się w Warszawie transportem publicznym. Wczoraj policzyłem: w moim autobusie na 17 osób, prawidłowo założone maseczki miało pięć, w tym ja. Reszta miała je na ustach, na brodzie, albo nie miała ich wcale. I co z tego, że trzeba? co z tego, że grozi mandat? Przecież Polak wie lepiej! Przy wejściu do jednej z większych stołecznych galerii handlowych stoją dozowniki z płynem dezynfekującym. Przez ponad 10 minut nie podszedł do nich nikt! Czy w tym przypadku również mielibyśmy karać mandatami? No nie. Problem leży gdzie indziej. W naszej mentalności, a na nią przepisów nie znajdzie nawet najlepszy rząd. Z tej perspektywy dziwi (a może właśnie nie dziwi) zachowanie opozycji. Przeważająca część polityków, siedząca w opozycyjnych ławach, rzucająca nowymi pomysłami i projektami ustaw, kilka czy kilkanaście lat temu miała okazję rządzić krajem. Można więc, zakładając, że mamy do czynienia z doświadczonymi i inteligentnymi ludźmi i domniemywać, że powinni znać te mechanizmy nawet lepiej od obecnie rządzących. Tymczasem nawet ostatnie głosowanie nad (tutaj się zgodzę) mającą swoje wady ustawą, firmowaną przez Jarosława Kaczyńskiego, pokazało, że panowie, którzy w opozycyjnych mediach codziennie epatują tragiczną sytuacją służby zdrowia i liczbą zgonów na COVID, w decydującej chwili, gdy mogą poprzeć nawet obarczone pewnymi wadami prawne uregulowanie sytuacji, nad zdrowie i życie Polaków, przedkładają swój wąski partyjny interes, doprowadzając do tego, że ustawa, która na pewno nie rozwiązałaby wszystkich problemów, ale byłaby jakimś consensusem w tych niełatwych dla wszystkich czasach, ląduje w koszu. Dlaczego tak robią? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam czytającym.
Andrzej Bilewicz