Jacek Wiącek od dwóch lat walczy z budową gigantycznego centrum dystrybucyjnego Lidla w pobliżu Sanktuarium Maryjnego w Gietrzwałdzie. Protestuje, informuje, pozywa – i za to spotykają go represje. W szczerej rozmowie opowiada, dlaczego nie odpuści.
Dziennikarz: W ostatnią sobotę odbyła się kolejna akcja protestacyjna przeciw inwestycji Lidla w Gietrzwałdzie – tym razem w ponad 150 miejscowościach w całej Polsce. Była to już trzecia taka akcja. Jak ją Pan ocenia?
Jacek Wiącek: Protesty się rozwijają. Widzimy coraz więcej ludzi świadomych tego, co ma powstać w Gietrzwałdzie – zapoznali się z dokumentami i dobrze rozumieją temat. Z naszej perspektywy protesty nabierają siły. Ogłosiliśmy też bojkot sklepów Lidla oraz całej Grupy Schwarz (właściciela sieci Lidl i Kaufland). Zobaczymy, jakie będą dalsze kroki inwestora i będziemy odpowiednio reagować.
Dziennikarz: Czy presja społeczna ma sens? Widać już jakieś ustępstwa ze strony Lidla?
Jacek Wiącek: Uważam, że w tym przypadku każda presja ma sens. Te działania to duży cios wizerunkowy dla całej Grupy Schwarz i marki Lidl. To, co robimy, ma sens, dlatego będziemy tylko zwiększać naszą aktywność, a nie ją zmniejszać.
Dziennikarz: Przypomnijmy w skrócie, co tak naprawdę Lidl chce wybudować w Gietrzwałdzie.
Jacek Wiącek: Lidl planuje u nas inwestycję na niemal 42 hektarach – w naszej ocenie i według dokumentów ma to być centrum, do którego będą zwożone odpady, a te mają ponoć trafiać do recyklerów. Wystarczy jednak zestawić dane ze wspomnianych dokumentów. Według nich zawsze ma być tam od kilku do kilkunastu tys. ton odpadów, choć sam Lidl straszy sadem za używanie tego słowa. W dokumentacji mowa nawet o 154 tys. ton odpadów rocznie przywożonych z zewnątrz i dodatkowo 80 tys. „wytwarzanych” ton na miejscu. Łącznie to ponad 230 tys. ton rocznie, które przejdą przez Gietrzwałd.
To ogromna ilość – właściwie niemożliwa do uzyskania tylko ze sklepów tej sieci w naszym kraju. Lokalna „Gazeta Gietrzwałdzka” wyliczyła, że nawet gdyby wszystkie sklepy Lidla w Polsce oddawały swoje odpady, nie uzbierałaby się taka masa (ponad 230 tys. ton). Co więcej, w tym centrum miałyby się znaleźć odpady niebezpieczne, takie jak rtęć, freon czy azbest.
Dodam, że do Grupy Schwarz należy firma PreZero – europejski potentat w branży odpadów. Być może stąd wziął się pomysł, aby w Gietrzwałdzie przerabiać również odpady spoza samych sklepów?
Dziennikarz: I to wszystko kilkaset metrów od sanktuarium w Gietrzwałdzie?
Jacek Wiącek: Tak. Planowana inwestycja miałaby powstać ok. 800 metrów od Sanktuarium Matki Bożej w Gietrzwałdzie i ok. 300 metrów od szkoły gminnej, do której uczęszcza kilkuset uczniów. Taki ośmiopiętrowy moloch stanowi ogromne zagrożenie dla mieszkańców – przede wszystkim dla ich zdrowia i życia. W dalszej kolejności to także zagrożenie dla samego sanktuarium i miejsca objawień Matki Bożej z 1877 roku tak ważnego historycznie dla Polaków.
Dziennikarz: Wziął Pan udział w ostatnim posiedzeniu Parlamentarnego Zespołu ds. Obrony Gietrzwałdu. Jak ocenia Pan wsparcie ze strony parlamentarzystów? Czy powołanie tego zespołu coś daje sprawie?
Jacek Wiącek: Na pewno podnosi to rangę naszego protestu. Sprawa dociera do szerszego grona odbiorców, nabiera powagi i merytorycznego charakteru. Uważam, że powołanie parlamentarnego zespołu to bardzo dobry ruch.
Mimo to wójt gminy nadal wygłasza niepoważne tezy, jakoby planowana inwestycja była tylko hurtownią spożywczą albo zwykłym sklepem Lidla. Wciąż oskarża nas o kłamstwo – twierdzi, że podajemy nieprawdziwe informacje. Jednak każdy rozsądny człowiek widzi, że jeśli powstaje zespół parlamentarny, to opiera się on na faktach.
Skoro kilkunastu posłów z różnych ugrupowań zajęło się tą sprawą, to znaczy, że jest ona poważna. To całkowicie obala zarzuty wójta, jakobyśmy wprowadzali ludzi w błąd. Już teraz wiadomo, że to wójt mija się z prawdą i manipuluje mieszkańcami – co zresztą widać w niektórych publikacjach prasowych.
Dziennikarz: W czwartek odbędzie się rozprawa przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w sprawie tej inwestycji. Poprzednio WSA zajmował się decyzją środowiskową wójta i skierował sprawę z powrotem do Samorządowego Kolegium Odwoławczego. Teraz jednak chodzi o pozwolenie na budowę – starosta wydał zgodę na budowę centrum, Państwo odwołali się do wojewody, wojewoda utrzymał decyzję starosty, a teraz zaskarżyliście decyzję wojewody do WSA. Czego można spodziewać się na jutrzejszej rozprawie? Zapadnie wyrok?
Jacek Wiącek: Trudno przewidzieć – to loteria. Teoretycznie sąd może wydać wyrok, ale my chcemy przedstawić jeszcze dodatkowe aspekty sprawy i bardziej ją rozwinąć. Sądzę, że jutro wyrok nie zapadnie. Możliwe, że rozprawa zostanie odroczona albo wyznaczony będzie kolejny termin. Zależy nam, by szczegółowo wyjaśnić całą sytuację.
Dziennikarz: Apelujecie, by mieszkańcy licznie przyszli na rozprawę. Czy taka mobilizacja jest potrzebna?
Jacek Wiącek: Uważamy, że tak. Jak wspomniałem, presja ma sens. Chcemy w ten sposób uczulić sąd, że nie odpuścimy – nie pozwolimy, by sprawę potraktowano pobieżnie lub rozstrzygnięto pod jakimś naciskiem. Nie zgodzimy się na „załatwianie” jej po cichu czy na kolanie. Liczymy na skrupulatne rozstrzygnięcie, po wnikliwym przeanalizowaniu naszych argumentów, a nie na powierzchowne spojrzenie i szybki wyrok.
Dziennikarz: Zmieńmy temat. To Pan jako pierwszy zaalarmował opinię publiczną o planach Lidla wobec Gietrzwałdu – wcześniej wszystko odbywało się po cichu. Kiedy i jak odkrył Pan tę inwestycję? Jak doszło do tego, że wokół Pana wyrósł tak prężny ruch społeczny?
Jacek Wiącek: Było to 23 grudnia 2022 roku, dzień przed Wigilią. Przeglądałem Biuletyn Informacji Publicznej gminy – czasem zaglądam tam, żeby sprawdzić różne interesujące mnie sprawy, na przykład dotyczące planów zagospodarowania w okolicy Naglad i Gietrzwałdu. Wtedy wpadło mi w oko ogłoszenie o zakończeniu postępowania dowodowego w sprawie wydania decyzji środowiskowej dla budowy centrum dystrybucyjnego wraz z infrastrukturą techniczną. Zacząłem to czytać i jeszcze tego samego dnia obdzwoniłem znajomych, pytając, czy wiedzą, o co chodzi i co ma powstać. Tak to się zaczęło – prawie dwa i pół roku temu.
Dziennikarz: Natrafił Pan jednak na mur ze strony gminy. Widząc, że oficjalnie nic Pan nie wskóra, zaczął Pan organizować manifestacje i zbierać podpisy za referendum w sprawie odwołania wójta, aby w ten sposób zablokować inwestycję. Jak Pan wspomina tamten okres?
Jacek Wiącek: Tak, bo szybko zorientowałem się, że po stronie gminy nic nie wskóram. Urzędnicy odmawiali udostępnienia dokumentów albo unikali odpowiedzi na pytania publiczne. Twierdzili, że wgląd do dokumentacji mają tylko strony postępowania, czyli osoby mieszkające w promieniu 100–120 metrów od planowanej inwestycji.
Wiedziałem więc, że nie pokażą mi tych dokumentów i nie poznam prawdy. Zacząłem wysyłać zapytania do innych instytucji: Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, Wód Polskich, sanepidu. Od nich otrzymałem potrzebne materiały. Dokumenty kompletowałem też w starostwie i urzędzie wojewódzkim. Dzięki temu zebrałem całą dokumentację, bo z gminą nie dało się na ten temat rozmawiać.
Dziennikarz: Referendum w sprawie odwołania wójta (przy okazji powstał Komitet Obrony Gietrzwałdu) ostatecznie się nie udało. Za to Pana – jako inicjatora – spotkały represje. Jak to wyglądało?
Jacek Wiącek: Między innymi przez te represje referendum się nie powiodło. Policja zaczęła mnie „odwiedzać”, miałem naloty. O szóstej rano weszli do mojego domu i przeszukanie trwało do południa. Moja teściowa (mama żony) tak to przeżyła, że trafiła do szpitala – na miejscu musiano wezwać karetkę.
Zdarzyło się wiele dziwnych incydentów, które z pewnością nie były przypadkowe. Przedstawiano mnie jako „bandytę”. Byłem w pewien sposób represjonowany przez władze gminy, oczerniany. W internecie pojawiały się niewybredne komentarze na mój temat. Był nawet specjalny program telewizyjny piętnujący nasze działania – namawiano w nim ludzi, żeby nie podpisywali wniosku referendalnego i nie uczestniczyli w protestach.
Dziennikarz: Jak jeszcze próbowano Pana zniechęcić do dalszej walki? Co się działo wokół Pana?
Jacek Wiącek: Na przykład kilka dni temu odbyła się rozprawa w sprawie wspomnianego referendum, gdzie postawiono mi zarzuty rzekomego wyłudzania podpisów. Twierdzą, że podawałem się za urzędnika gminy i pod pretekstem załatwiania innych spraw zbierałem podpisy – słowem, że stosowałem metodę „na wnuczka”.
Gmina rozsyłała nawet mieszkańcom alarmowe SMS-y i wywieszała ogłoszenia na tablicach sołeckich, ostrzegając przed oszustami rzekomo wyłudzającymi podpisy. Na stronie urzędu gminy i na oficjalnym profilu gminy na Facebooku również zamieszczano takie komunikaty. W ten sposób bardzo utrudniono nam zbieranie podpisów. Ostatecznie postawiono mi zarzut podawania się za funkcjonariusza publicznego i wyłudzania danych osobowych – postępowanie w tej sprawie wciąż się toczy.
Dziennikarz: Czasem przy takich sprawach stosuje się też „drugi front” – uderza się w człowieka na innych polach. Czy Pana również dotknęły różne kontrole lub szykany niezwiązane bezpośrednio z protestem?
Jacek Wiącek: Tak, były i takie próby. Na przykład skontrolowano mnie pod kątem uchodźców z Ukrainy, którym pomagałem – po prostu dałem im schronienie. Kontrola nic nie wykazała, ale wkrótce potem zabrano od nas tych Ukraińców. Drobnostkę, taką jak korekta jednej faktury, rozdmuchano do rangi wielkiego zarzutu.
Wszystko to działo się już po tym, jak zacząłem nagłaśniać sprawę Gietrzwałdu. Dla porównania: kontrola, którą przeprowadzono jeszcze przed moim zaangażowaniem (jesienią tamtego roku), nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Widać więc wyraźnie, że kiedy tylko zająłem się obroną Gietrzwałdu, spadła na mnie seria różnych represji.
Dziennikarz: Wróćmy do samego ruchu protestu. Jak doszło do tego, że z lokalnego Komitetu Obrony Gietrzwałdu powstała ogólnopolska inicjatywa?
Jacek Wiącek: Tak naprawdę nasz ruch od razu miał zasięg ogólnopolski. W komitecie od początku są osoby z całej Polski – nawet z Krakowa czy Bielska-Białej. Ludzie z różnych stron spontanicznie przyłączyli się do obrony Gietrzwałdu. Organizowaliśmy Ogólnopolskie Protesty w Obronie Tronu Matki Bożej Gietrzwałdzkiej – już sama ich nazwa wskazywała na ogólnopolski zasięg.
Formalnie inicjatywa narodziła się tu na miejscu, ale już kilka dni później, dzięki kolejnym kontaktom, powstał szerszy komitet o charakterze ogólnopolskim. Komitet Obrony Gietrzwałdu działa pod jedną nazwą, ale skupia ludzi z całego kraju. Oczywiście teraz wszystko jeszcze bardziej się rozrosło – także dzięki wsparciu Konfederacji Korony Polskiej oraz zaangażowaniu byłego posła Jerzego Szmita, który wykorzystał swoje doświadczenie i kontakty.
Dziennikarz: Staram się relacjonować na bieżąco protest przeciwko inwestycji Lidla, jestem autorem wielu publikacji na ten temat na portalu opinie.olsztyn.pl. Czy może Pan wymienić tych, którzy rzeczywiście angażują się protest, nie tylko lokalnie, ale i w całym kraju?
Jacek Wiącek: Przede wszystkim Stowarzyszenie Razem dla Gietrzwałdu, któremu przewodniczę, oraz Stowarzyszenie Warmiaków. Wsparcie daje nam Fundacja im. Piotra Poleskiego. Włączyło się Ekologiczne Stowarzyszenie Przyjaciół Jeziorka Pieniążek. Do naszych protestów przyłączyła się, nadając w dużym stopniu wymiar ogólnopolski, Konfederacja Korony Polskiej (środowisko posła Grzegorza Brauna).
Po pierwszych dwóch protestach powstało Warszawskie Stowarzyszenie Wspierania Gietrzwałdu. Do ruchu dołączyło także stowarzyszenie Zielony Zrównoważony Rozwój. Lista jest oczywiście dużo dłuższa. Oprócz tego współpracuje z nami wielu architektów i prawników z całego kraju, a także po prostu tysiące zaangażowanych obywateli. Także przedsiębiorców różnych branż.
Dziennikarz: Na koniec: kiedy zakończycie protesty? W jakiej sytuacji uznacie, że cel został osiągnięty?
Jacek Wiącek: Tylko całkowite wycofanie się Lidla z tej inwestycji nas zadowoli. Inaczej mówiąc: oczekujemy, że firma całkowicie odstąpi od budowy tego pseudo „centrum dystrybucyjnego” w Gietrzwałdzie (bo wiadomo, że w istocie chodzi o centrum śmieciowe). Dopiero wtedy przerwiemy protesty. Jeśli tak się nie stanie, będziemy je stale nasilać.
Marek Adam