Zapiąć pasy, Szanowni Państwo! Scena polityczna Warmii i Mazur, od dekad zabetonowana przez ten sam układ, serwuje nam dziś farsę, która bije na głowę najlepsze produkcje Netflixa. Oto nasi lokalni „włodarze”, od trzydziestu z okładem lat dzierżący władzę niczym rodowe srebra, zaczęli publicznie kłócić się o ochłapy, obnażając korozję, która toczy ich skansen.
Kiedy władza w jednym regionie dzierżona jest przez te same ręce od ponad trzech dekad, nieuchronnie pojawia się zgnilizna. Na Warmii i Mazurach, gdzie PSL i ich koledzy z KO zabetonowali scenę polityczną, oglądamy teraz rzadkie zjawisko – kłótnię w rodzinie. Opozycja z PiS na ostatniej sesji sejmiku województwa warmińsko-mazurskiego próbowała pokazać zęby, próbując doprowadzić do głosowania nad odwołaniem przewodniczącego rady i jego zastępcy.
Formalnym powodem było wezwanie miesiąc temu policji przeciw mieszkańcom manifestującym swój sprzeciw wobec nielegalnych migrantów. Nieformalnie, chodziło o to, że w dotychczasowej koalicji pokłócili się o stołki i powstał nowy klub radnych. I była okazja do sprawdzenia, czy da radę wywrócić stolik rządzącej od 30 lat regionem ekipie. Próba tym cenniejsza, że w „marszałkowskim dworze” zaraz na urzędy wsadzać będą już nie dzieci, a wnuków.
Scena Pierwsza: królestwo wiecznej władzy
Wyobraźcie sobie państwo region, w którym czas się zatrzymał. Nie w sensie sielanki i spokoju, ale w sensie politycznego zastoju, zabetonowania i braku świeżego powietrza. Warmia i Mazury, region o ogromnym potencjale, ale niestety, od ponad trzydziestu lat konsekwentnie rządzony przez tę samą ekipę. Partię, która zmieniała nazwy i sojuszników, ale zawsze, zawsze, była tą samą – ludowo-liberalną dynastię, która zrosła się z urzędami niczym mech ze starym kamieniem. PSL i Platforma Obywatelska, a wcześniej ich poprzednicy, dzierżą stery Sejmiku tak długo, że młodsi mieszkańcy regionu nie pamiętają innej rzeczywistości. To nie jest już demokracja, to jest dziedziczenie. Dziedziczenie władzy, urzędów, wpływów, a co najgorsze – dziedziczenie kumoterstwa i braku odpowiedzialności.
Mówi się, że władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolutnie. Co więc można powiedzieć o władzy dzierżonej przez ponad trzy dekady bez przerwy? To już nie korozja, to zaawansowany rozkład. W Olsztynie nie potrzeba wykrywaczy metali, by znaleźć ślady rdzy na politycznym pancerzu – wystarczy spojrzeć na kadry urzędów, agencji i spółek zależnych. Dziś na stołkach zasiadają już nie tylko ci sami ludzie, którzy rządzili w latach 90., ale i ich dzieci, które bez skrupułów zajmują intratne posady. Co więcej, w tej dynastii posunęli się tak daleko, że za chwilę zaczną nam na prezesów i dyrektorów wsadzać… wnuków! Tak, Szanowni Państwo, wnuków! Bo jakże to tak, żeby kompetencje czy świeże spojrzenie miały zagrozić rodowemu prawu do synekury? W końcu to nie publiczne dobro jest priorytetem, a zapewnienie godziwego bytu „swoim” na pokolenia.
Scena Druga: kłótnia w rodzinie
I w tym właśnie skansenie politycznej plemienności, gdzie stołki przechodzą z dziadka na ojca, z ojca na syna (albo zięcia, bo elastyczność w kumoterstwie to podstawa!), nagle pojawia się… nowy klub radnych! O, jakaż to świeża krew! Jakaż energia! Jakież nowe pomysły! Nic bardziej mylnego. To nie jest żadna rewolucja. To zaledwie kłótnia w rodzinie, i to bynajmniej nie o dobro regionu, a o… kawałek tortu, który okazał się za mały dla wszystkich.
Ci „nowi” to w rzeczywistości starzy znajomi, którzy po prostu poczuli się niedocenieni. Że stołków im mało dali. Że nie wszystkich obsadzili tak, jakby sobie tego życzyli. To typowy objaw politycznej konsumpcji, gdzie ideologia, program czy nawet elementarna przyzwoitość są niczym w porównaniu z osobistymi ambicjami i żądzą władzy. Obrazili się, że nie dostali wystarczająco dużo, i teraz, niczym dzieci w piaskownicy, próbują rzucić piaskiem w oczy tym, co już się dorwali do szuflad.
Ich wielka „próba” odwołania przewodniczącego Sejmiku to była nic innego, jak żałosna próba manifestacji niezadowolenia. Niczym spisek w operetce, gdzie wszyscy wiedzą, że finał jest z góry przesądzony. Złożyli wniosek, powołali się na paragrafy, ale przecież dobrze wiedzieli, że Bartnicki nawet nie dopuści go do formalnego porządku obrad, umożliwiając tajne głosowanie. I co? Wpisanie wniosku do porządku sesji poddano jawnemu głosowaniu. Wniosek przepadł. Jednym głosem, ale przepadł.
Scena Trzecia: Marszałek na kroplówce
Ale najlepsze jeszcze przed nami. Po tej całej szopce, po tych wszystkich sporach o stołki, po tym, jak „opozycja” okazała się być co najwyżej irytującym bąkiem, przyszedł czas na absolutorium i wotum zaufania dla marszałka. I co? I oczywiście, marszałek przebrnął. Przebrnął z minimalną przewagą. Otrzymał 16 głosów „za” przy potrzebnym minimum 15, czyli o włos. Znowu o ten 1 głos.
Ta liczba to kwintesencja patologii, która trawi nasz piękny region. To nie jest wyraz poparcia, to jest wyraz konania. Wyraz tego, że nawet ci, którzy z tę patologię wrośli jak w przydomowy ogród, robią to już na siłę, z przymusu, bo wiedzą, że alternatywa byłaby dla nich jeszcze gorsza – mogliby stracić to, co przez dekady gromadzili.
Owe 16 głosów „za” to minimalna kroplówka, która podtrzymuje przy życiu umierający organizm. To sygnał, że nawet w obrębie tego „rodzinnego” układu, korozja posunęła się tak daleko, że utrzymanie jednomyślności wymaga heroicznych wysiłków i zapewne wielu zakulisowych obietnic. Ale dla nas, mieszkańców regionu, to nie ma znaczenia. Bo czy rządzi 30 lat z przewagą 20 głosów, czy z przewagą 1 głosu, efekt jest ten sam: stagnacja, brak świeżych idei, utrwalanie nepotyzmu i dalsze dziedziczenie urzędów. Region Warmii i Mazur jest zakładnikiem tej „rodzinnej” polityki, która dba o swoje, a nie o rozwój, innowacje czy rzeczywiste potrzeby ludzi.
Scena Czwarta: co dalej?
Cały ten teatrzyk, ta kłótnia o ochłapy, to pasmo porażek, które uderza w nas wszystkich. Bo kiedy politycy zajmują się głównie walką o synekury i utrzymaniem status quo, nie ma miejsca na odwagę, na wizję, na prawdziwe zmiany. Region, który ma potencjał turystyczny, rolniczy, naukowy, jest duszony przez bezbarwną politykę, która odtwarza się w kółko, jak zdarta płyta. Brak nowych inwestycji, brak dynamicznego rozwoju, młodzi ludzie uciekają – to wszystko jest konsekwencją tego, że Sejmik to dla niektórych przede wszystkim maszynka do generowania posad dla „swoich”.
Oglądanie tego spektaklu jest momentami zabawne, niczym komedia absurdu. Ale śmiech zamiera na ustach, gdy pomyśli się, że to wszystko dzieje się za nasze pieniądze, kosztem naszej przyszłości. Kłótnia w rodzinie, która od trzech dekad gnębi region pod swoim butem, to nic innego, jak znak, że system jest chory. I niestety, na tę chorobę nie ma lekarstwa w postaci małego buntu „obrażonych” czy cichej nadziei na minimalne osłabienie. Potrzeba tu prawdziwej rewolucji, która przetrzepie ten zardzewiały układ do spodu i wpuści trochę świeżego powietrza. Bo inaczej, za chwilę w olsztyńskich urzędach zadecydują o nas ci, którzy dziś uczą się pisać imię i nazwisko w przedszkolu, ale już są w politycznej linii dziedziczenia.
Marek Adam