Kiedy wreszcie obejrzałem ostatniego Bonda, którego wyreżyserował Cary Joji Fukunaga („Nie czas umierać” na polskie ekrany wszedł w październiku 2021 r. i już właściwie z nich zniknął, co nawet w zestawieniu z tytułem jakoś mimo wszystko nie wygląda optymistycznie) zrozumiałem te wszystkie pytania: „czy to rzeczywiście ostatni Bond?”, „czy Bond powróci?”, „czy kolejny Bond będzie kobietą?”, „czy kolejny Bond będzie czarną kobietą?” itp. itd.
Pewnie z listy kolejnych niewiadomych ułożyłbym całkiem pokaźną kolumnę pytań, ale to przecież i tak nie ma znaczenia. Bo w przygodach agenta 007 lubimy jednak trochę tej przewidywalności. Więc nie zaskoczy nas, że Bond po raz kolejny powróci, choć na pewno nie będzie to ten sam Bond. Ani taki sam. A muszę szczerze przyznać, że pięć odcinków kultowej serii obsadzonych przez Daniela Craiga sprawiło, że przyzwyczaiłem się do tego chłodnego i skażonego jakąś tajemnicą romantyka. Z uroczą nonszalancją porównywalną z poprzednikami, za to z niewzruszenie kamiennym obliczem – po biegu, bójce czy innym tarzaniu się w pyle – wstawał, otrzepywał wdzianko, poprawiał nienagannie zawiązany krawat i ruszał przed siebie. No, chyba, że akurat nie miał krawata.
A tu nagle, proszę – James Bond przeszedł na emeryturę. Odwołany na potrzeby filmu (tudzież tajnych służb Jej Królewskiej Mości) ratuje ten świat jakoś inaczej, niż zwykle. Tam dostaje zadyszki. Tu potrzebuje więcej czasu, by pokonać przeciwnika. Ówdzie jakaś młódka po kilkutygodniowym szkoleniu dotrzymuje mu kroku w rozprawianiu się z tymi Złymi. Aż w końcu spotyka kobietę, która nosi jego legendarny numer i też ma licencję na zabijanie. Będzie z tego konkurencja czy wsparcie?
I na dodatek musi ten nasz Bond/Craig ratować nie tylko świat, ale też własne (!) dziecko, co nieco komplikuje sytuację wiecznego bohatera. Aż wreszcie… No właśnie, na koniec pojawia się scena, w świetle której zrozumiała wydaje się czołówka filmu, gdy animowany Bond ląduje na dnie oceanu wśród jakichś starożytnych artefaktów. Czas, czy nie czas umierać?
Ten wątek odchodzenia w przeszłość, wobec nadciągającej nowoczesności, już się kiedyś pojawiał. Jednak tym razem nie chodzi o świat postępu technologicznego, wobec którego przypisany do starych metod (choć przecież używający tych wszystkich „nowoczesnych” gadżetów) agent trąci myszką. To przecież ma swój urok. Tym razem chodzi o postęp, w którym to kobiety mają siąść na traktory. Parytety mają stać się najnowszym gadżetem w serii? A może i tym razem twórcy filmu tylko puścili do widza oczko? Tak jak robili to już wielokrotnie. W ostatnim Bondzie, i w poprzednich Bondach.
I pewnie będą puszczać w kolejnych!
Waldemar Brenda