Głupiego Henia poznaliśmy, gdy przychodził do babci Jadwigi z rybami. Mieszkał w Gartkach, a że było po drodze z kanału zajść do babci w Końcbłotach – wpadał i przesiadywał z nią całymi godzinami, aż opóźniała się w obrządku.
Głównym tematem jego opowieści – była młoda żona. Osóbka dość sympatyczna, ale pełna różnych damskich wad, z którymi poczciwy Henio nie zawsze potrafił sobie poradzić.
Przynosił nałapane kłomką w kanale ryby i ofiarowywał babci. Niby się wzbraniała, ale Henio zostawiał siatkę z połowem w kuchni na stole i twierdził, że małżonka nie może już na ryby patrzeć, a i kot Jan nażarł się do syta. Poza rybami przynosił czasami smaczny, kruchy i słodki twarożek, kozie mleko, proszek z suszonych kurek, żurawinowe konfitury, jajka kurze i bardzo duże kacze jajka do ciasta.
Piliśmy razem herbatę z sokiem porzeczkowym i słuchaliśmy w skupieniu długich rozmów, jakie prowokował i prowadził z babcią, radząc się w różnych sprawach z życia rodzinnego, jako osoby bardziej doświadczonej i życzliwej. Jego opowieści wysłuchiwane były z uwagą i zrozumieniem. Babcia rozważała różne warianty postępowania z kobietami, dumna, że może służyć Heniowi radą.
Po tych długich rozmowach, małżonkę Henia wyobrażaliśmy sobie zawsze jako uosobienie wszelkich cnót. Bo jak można jednocześnie posiąść umiejętność dobrego macania kur, gotowania czarniny i uprawy ogrodu lepiej od babci Jadwigi? Niesamowite to było, ale Henio zawsze, w taktowny sposób, czy to jedząc zupę, czy spacerując z babcią pomiędzy grządkami, zauważał pewne szczegóły, nieuchwytne dla osób postronnych, które wykazywały jednak wyższość jego małżonki nad babcinymi, niemałymi przecież osiągnięciami. Poza tym była bardzo piękna – miała długie złote włosy, które przechodziły miejscami w kolor miedziano – czerwony i czarny. Sprawiały one sporo kłopotu, gdyż do rozczesywania angażowany był nawet Henio. Babcia radziła Heńkowi co zrobić, żeby się te włosy lekko krużlowały – czyli kręciły i, że najlepiej w tym celu stosować dębową korę.
Ponoć było to bardzo skuteczne, bo po paru tygodniach takiej terapii kosmetycznej, Heniowa żona miała na głowie całą chmurę loków. Henio skwapliwie korzystał z babcinych rad i często dyskutowali o sposobach pielęgnacji kobiecej urody. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że świeży sok z brzozy i kłącza tataraku są bardzo dobrymi środkami wzmacniającymi owłosienie. Próbowaliśmy to zresztą wykorzystać do własnych celów, aby wywołać wzrost wąsów i brody. Wcieraliśmy sobie tatarak w gęby tak mocno, aż nam spuchły, ale nic to nie dało i od tego czasu z dużym powątpiewaniem odnosiliśmy się do babcinych rad, których udzielała Heniowi. Ale Henio słuchał wszystkiego, co wykładała podniesionym głosem babcia, obracając na serdecznym palcu wielką złotą obrączką i potakując, aż nam się robiło go czasem żal, że wierzy w podobne głupoty. Pamiętam go, jak siedzi z niedopalonym papierosem w ustach, szczerząc żółte i pokruszone zęby w dziwnym uśmiechu i obgryza brudne paznokcie, słuchając babci. Czasami w ciszy słychać było, jak w Heniowych zębach trzeszczy rozgniatane ziarenko piasku. Ubrany w starą kurtkę moro i grube granatowe dresy, pochylał się w krześle, skupiony nad każdym babci słowem, tak jakby od tego co ona powie zależały jakieś niebotyczne sprawy. Nie wytrzymałem kiedyś i powiedziałem wprost, żeby lepiej Babci nie słuchał, bo w końcu żona od niego ucieknie. Zawsze kiedy to mówiłem, Henio zamyślał się głęboko i dziękował za rady.
Babcia ofiarowywała mu ogórki, cebulę, pomidory, maliny, sadzonki truskawek.
Potrafiła gadać i śmiać się z Heniem całymi godzinami, a później wściekała się, że kury nie mają co żreć, indyki przepadły gdzieś w polu, a gęsi „ poszły na wodę”, a jak już raz spróbują, to potem koniec – przyzwyczają się i będzie po nich, bo je w końcu coś na wodzie zeżre.
Czasami Henia długo nie było i Babcia zaczynała się zastanawiać, co się stało – na głos mamrocząc:
– No patrzcie, Henia coś długo u nas nie ma… Nie przychodzi, może się obraził albo co… A dobrze, że nie przyłazi, bo tylko w robocie mi mieszo i gado całemi godzinami.
I babcia Jadwiga wzruszała ramionami, znikając w obórce bądź pokrzykując znienacka na jastrzębia (co początkowo, gdy ktoś nie wiedział o co chodzi, wywoływało piorunujący efekt).
Ciocia Łucia (z miasta Bydgoszczy), kiedy Babcia krzyknęła raz na jastrzębia, przerywając rozmowę wpół zdania, po prostu zemdlała. Pan Drejaż – pracownik od remontu dachu (o którego bardzo się baliśmy bo wypijał dużo piwa, a ponieważ był bardzo pracowity i nie miał czasu zejść do toalety to sikał stojąc na brzegu dachu – chwiał się przy tym niebezpiecznie) poprzybijał krzywo przez ten krzyk łaty na dachu. A raz nawet, jak babcia krzyknęła to uderzył się siekierą w rękę. Ojciec mówił mu, żeby poszedł już do domu spać, bo zmierzcha, a tu nagle – babcia krzyknęła na jastrzębia, a on – bum – siekierą w łapę. Krew się polała – ojciec chciał go zabrać na pogotowie (akurat byli u nas goście i jedliśmy kolację), ale pan Drejaż był bardzo dzielny i krzyknął, że żaden lekarz nie jest mu potrzebny i on sam to załatwi, jak robotnicy w lesie kiedy zatną się piłą motorową – po czym zaczął rozpinać rozporek. Ciocia Łucia uciekła za dom – bo już mało co nie zemdlała, widząc rozharataną rękę pana Drejaża. Ojciec się zdenerwował i powiedział, żeby pan Drejaż poszedł sobie wreszcie, a on poszedł za dom, wyciągnął (no wiecie co) i obsikał sobie tę zakrwawioną rękę. Powiedział, że nauczył się tego od Rusków. I dopiero wtedy poszedł. A my musieliśmy ratować ciocię Łucię, bo za domem stała akurat przed rannym, kiedy tam się „dezynfekował”.
Ale wracam do Henia. Co się tyczy jego, to pojawiał się niespodziewanie, gdy wracaliśmy z lasu. Przed domem wpadaliśmy na kłomkę, a w jadalni albo kuchni spotykaliśmy Henia – śmiejącego się i rozmawiającego z babcią, jak z najlepszym kumplem.
Nie przychodził tak długo, bo małżonka trochę mu chorowała.
Na stole leżały kolorowe ryby. Kiełbie, szczupaczki, płotki i ukleje.
Nie pamiętam dokładnie, dlaczego poszliśmy do niego do Gartek. Chcieliśmy chyba go namówić, żeby pożyczył nam kłomkę na ryby. Bardzo zaskoczył nas widok obejścia, bez płotu, zarośniętego bujnymi chwastami podwórka i na wpół rozebranej stodoły.
Z brudnych okienek, obłażących z błękitnej farby, wyzierały do nas łodygi pelargonii, na których z trudem można byłoby doliczyć się paru liści. Brązowo żółte firanki, upstrzone kupami much, zwisały smętnie, poruszane lekko przez wiatr wpadający przez dziury w szybach, z których powypadały gazety. Trudno tam było znaleźć choćby kawałek uprawionej ziemi. Nie słyszeliśmy kaczek ani kur. Tylko kot Jan przemknął przepłoszony, chyłkiem, pod szarymi belkami domostwa.
Słońce prażyło niemiłosiernie i grzało sterty puszek, potłuczonych skorup od naczyń i doniczek. Próbowaliśmy zbliżyć się bezszelestnie do domu, ale wśród porozrzucanych dookoła rupieci zrobiliśmy taki rumor, że obudzilibyśmy nawet niedźwiedzia z zimowego snu. Drzwi chałupy otworzyły się i wyjrzał stamtąd Henio. Nie był zadowolony. Nie chciał nam pożyczyć kłomki. Szybko schował się do siebie i nie wychodził chociaż wołaliśmy go wiele razy.
Wracaliśmy tam później co pewien czas. Przyczajeni w krzewach czyhaliśmy na Henia i jego żonę, ale nigdy jej nie zobaczyliśmy. Powtórzyliśmy wszystko co widzieliśmy babci, ale ona wcale nie była zaskoczona. Śmiała się z nas głośno i pytała czy rzeczywiście uwierzyliśmy, że głupi Henio ma żonę? Kręciła przy tym głową i parskała co rusz śmiechem, tak, że czuliśmy się wyjątkowo podle.
Poszliśmy więc raz z Romkiem i Frankiem pod Henia dom i rzucaliśmy dachówki w ściany i okienka. Henio nie wychodził, ale wiedzieliśmy, że jest w środku, bo mignęła nam za okienkami jego ogolona głowa.
– Głupi Henio, głupi Henio! – Krzyczeliśmy ile sił.- Gdzie masz swoją żonę!!!
– Pieprz się z kotem, ty stara dupo!!!
Henio milczał jednak konsekwentnie, ukryty gdzieś w głębi swojego domostwa z oberwanym kominem i dziurami w słomianym dachu, pozatykanymi blachą z puszek po ogórkach i szmatami.
Od tego czasu zawsze nas unikał, ale czasami, gdy wracaliśmy z jeziora lub kanału do domu, na stole leżały szczupaki, ukleje i kiełbie, słodki twarożek i kacze jajka, a babcia Jadwiga pośpiesznie myła kubki po herbacie, narzekając, że znowu jest opóźniona w gospodarstwie.
Tomasz Kardacz