Betonoza – to nieuzasadnione nadużywanie w mieście betonu, ale także asfaltu bądź kamienia, czyli wszystkich materiałów nieprzepuszczających wody i szybko nagrzewających się przy upałach.
Betonoza przybyła do nas w PRL, ale rozwijała się stopniowo. Jeszcze w latach 50. czy 60. przy projektowaniu zwracano uwagę na zieleń. Później zaczęła być wypierana, przede wszystkim z powodu szybkiego rozwoju ruchu samochodowego. Trzeba było znaleźć miejsce na coraz szersze ulice i większe parkingi. Ofiarami zaczęły padać przede wszystkim drzewa. Betonoza nasiliła się jeszcze po 1989 roku, paradoksalnie pod hasłami postępu i modernizacji. Kostka brukowa zaczęła być powszechnie używana nie tylko w przestrzeni publicznej, ale też na prywatnych posesjach. Władze miejskie uważały, że reprezentacyjny obszar musi być wyłożony kamieniem, a drzewa tylko przeszkadzają. Do tego trzeba sprzątać spadające liście. Nagle pojęcie „eleganckie miasto” zaczęło oznaczać bez zieleni albo tylko z symboliczną jej ilością.
W Warszawie stowarzyszenie „Miasto Jest Nasze” zrobiło pomiary przy użyciu kamery termowizyjnej. W upalny dzień, gdy temperatura na ulicy pod drzewem wynosi nieco ponad 30 stopni, na otwartej, zabetonowanej przestrzeni obok dochodzi do 50 stopni.
Drzewa nie tylko obniżają temperaturę, ale też uwalniają parę wodną, czyli nawilżają bardzo suche powietrze, dzięki czemu łatwiej chodzi się po ulicach, bo drzewa chronią przed upałem i obniżają nieco temperaturę w mieście.
Drzewa jako naturalna klimatyzacja dla pieszych, to nie jedyna korzyść, mówiąc o upałach, są jeszcze inne zagrożenie. To bardzo intensywne, choć zazwyczaj krótkotrwałe, letnie opady, tzw. deszcze nawalne. Z nimi mamy do czynienia coraz częściej. Z powodu betonozy woda nie ma gdzie wsiąkać i spływa wprost do kanalizacji, która nie jest w stanie sobie poradzić z tak intensywnymi opadami. Dochodzi do podtapiania budynków i samochodów. Drzewa, które miasto ochładzają, zmniejszają też takie ryzyko, a poza tym zatrzymują część deszczowej wody.
Brukowane patelnie zamiast zielonych skwerów – taki sposób na centra polskich miast ma wielu współczesnych decydentów. Pomimo uciążliwych upałów i coraz częściej występujących okresów suszy, polskie miasta nadal stawiają na beton.
Oglądając fotografie z lat 70. możemy zauważyć, jak wiele zieleni było niegdyś w przestrzeni polskich miast. Rynki, placyki i skwery otulały wysokie drzewa o rozłożystych koronach, a w ich cieniu odpoczywali mieszkańcy. Dzisiaj w wielu miastach trudno jest szukać tych zielonych oaz, zamiast nich znajdujemy rozgrzane betonowe pustynie . Często wybrukowane ryneczki to zupełnie nowe inwestycje, w które władze samorządowe zainwestowały pokaźne sumy pieniędzy. Mimo tego są one zupełnie bezużyteczne szczególnie w upalne dni, kiedy betonowa nawierzchnia zaczyna działać jak ogromna patelnia. Pozbawione zieleni place straszą pustką – a przecież miały to być pełne życia miejsca spotkań mieszkańców.
Co sprawiło, że betonowy plac stał się synonimem nowoczesnego miasta? Sedno tkwi w naszych własnym zaniedbaniu – bo o drzewa należy się zatroszczyć. Kiedy więc przez lata brakowało pieniędzy oraz chęci, aby zadbać o miejską zieleń, zostawione same sobie skwery i place zaczynały kojarzyć się z bylejakością. Korzenie starych drzew niszczyły chodnikowe płyty, niezbierane liście gromadziły się na ulicach.
Kiedy pojawiły się pieniądze na odnowę przestrzeni w miastach, potrzebny był wzorzec, według którego prace rewitalizacji miały być przeprowadzane. Zniechęceni zielenią, która budziła negatywne skojarzenia z przeszłością, postanowiono zrównać drzewa z ziemią, a w ich miejscu ulokować „świeże” betonowe płyty – odpowiadające współczesnej wizji prestiżu. W ten sposób w polskich miastach zaczęła się szerzyć groźna choroba zwana betonozą.
Redakcja