W środę mieszkańcy Olsztyna – oraz nie-mieszkańcy Olsztyna, za pośrednictwem lokalnych mediów – mogli obejrzeć niewielki protest tzw. „ludzi kultury” odbywający się przeciwko sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Ów protest skierowany był nie przeciwko władzom białoruskim, którzy za tę sytuację odpowiadają, ale przeciwko… polskim, które chcą problem rozwiązać. W tle było współczucie wobec bliskowschodnich dzieci, które miały się pojawić na granicy. Przez wiele lat byłem przekonany, że „ludzie kultury” znają polską historię albo przynajmniej rodzimą literaturę i potrafią z nich wyciągać wnioski. Jakże się myliłem!
Zebranych pod Teatrem Jaracza protestujących lokalne media określiły mianem „ludzi kultury” – stąd cudzysłów. Nie pełni on absolutnie roli prześmiewczej – ze wstydem przyznam, że wielu z nich z kulturą nie kojarzę, ale to może po prostu wynikać z mojej z roku na rok coraz mniejszej znajomości kultury w wydaniu olsztyńskim.
Uratować przed śmiercią
Tak, czy inaczej zebrani pod teatrem zaapelowali do polskiego rządu w sprawie sytuacji na wschodniej granicy takimi słowami:
„My niżej podpisani/podpisane stanowczo przeciwstawiamy się nielegalnym, niehumanitarnym praktykom wywózek osób szukających w Polsce ochrony międzynarodowej na granicę i wypychaniu ich przez polską straż graniczną na stronę białoruską. Ludzie w krytycznej sytuacji, uciekający od wojny i przemocy, domagają się wsparcia ze strony państwa polskiego, które ma obowiązek go udzielić zgodnie z sygnowanymi przez Polskę międzynarodowymi konwencjami. Apelujemy o natychmiastową pomoc potrzebującym, dopuszczenie do nich służb medycznych oraz wszystkich osób i organizacji, które są w stanie odnaleźć błądzące po lasach osoby i uratować je przed śmiercią. W tym miejscu chcemy zaznaczyć, że w pełni popieramy działanie grupy Granica. Zdecydowanie przeciwstawiamy się dehumanizującym, uwłaczającym godności ludzkiej sposobom przedstawiania osób w sytuacji uchodźczej przez polskie władze i związane z nimi media. Na granicy polsko-białoruskiej mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym, który wymaga natychmiastowej interwencji. Apelujemy do społeczności międzynarodowej o wsparcie. Domagamy się przestrzegania zapisów konwencji genewskiej, a przede wszystkim ratowania ludzkiego życia.”
W dyskusjach między zebranymi nierzadko było słychać słowo „dzieci” – chodziło oczywiście o przebywające na granicy dzieci, rzekomo starające się o przejście z Białorusi do Unii Europejskiej.
Archetypy w polskiej kulturze
W polskiej historii grano dziećmi wielokrotnie – sytuacja najbardziej znana (i nieco przekłamana), która dzisiaj w formie legendy opowiadana jest dzieciom w szkole podstawowej to bitwa pod Cedynią, w której Niemcy mieli się posłużyć polskimi dziećmi przywiązanymi do machin oblężniczych po to, żeby uniemożliwić obrońcom Cedyni strzelanie do napastników. Niemcy w swojej późniejszej historii (np. w czasie obu światowych wojen) dowiedli, że na taką legendę w pełni zasługują, jednak samą bitwę przegrali nie biorąc zakładników. Ta kwestia pojawiła się później – przegrana i rosnąca siła Polan na tyle zaniepokoiła Ottona I, że w ramach zabezpieczenia Cesarstwa Niemieckiego Mieszko musiał oddać swojego syna w roli zakładnika.
To nie jedyny zakładnik, którego Niemcy traktowali w swojej historii jako pieczęć pokojowych traktatów (które później sami łamali). Podobnym zakładnikiem był Herkus Monte, wódz Powstania Pruskiego, które wybuchło przeciwko Zakonowi Krzyżackiemu. Monte był dla Krzyżaków niebezpiecznym graczem – wychowali go w Zakonie ucząc nie tylko pisma, łaciny i niemieckiego, ale również strategii i obycia. Jednak Herkus Monte nie zapomniał o swoich korzeniach, i kiedy był dorosły zdradził Wielkiego Mistrza i spróbował – prawie skutecznie – zjednoczyć plemiona żyjące na terenach dzisiejszych Warmii i Mazur oraz wyrąbać pruskim toporem wolność od Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego – stając się z czasem pierwowzorem mickiewiczowskiego Wallenroda.
Legenda, pod jaką uczymy dzisiaj dzieci o bitwie pod Cedynią to archetyp, który ma jedno zadanie – pokazanie, że po wrogu można spodziewać się wszystkiego, oraz że nawet tak okrutnym szantażom absolutnie nie można się poddawać. To archetyp, którego zdarzają się nie dostrzegać ludzie, którzy jakże chętnie się nim posługiwali jeszcze kilka lat temu!
Kto walczy dziećmi
Dzieci, jako zakładnicy to idea niemal tak stara jak ludzkość – wykorzystywano je w każdej wojnie, wykorzystywane są również w tej hybrydowej, prowadzonej obecnie przeciwko Polsce przez sztab rosyjsko-białoruski.
Dzieci są przywożone na granicę Rzeczpospolitej nie dlatego, że szukają wolności i uciekają przed prześladowaniami. Są przywożone, bo to doskonałe narzędzie nacisku na nadwiślańską totalną opozycję, której w proteście przeciwko polskiemu rządowi broniącemu granic kraju zabrakło trochę paliwa i – przede wszystkim – argumentów.
Kryzys humanitarny, który widzą „ludzie kultury” nie istnieje – jest sztucznie stworzoną iluzją. Imigranci z Bliskiego Wschodu przywożeni przez żołnierzy i OMON nad polską, czy litewską granicę nie marzną, ani nie są za specjalnie głodni. Mają do spełnienia swoją rolę – muszą przeniknąć do Polski i dalej na Zachód stając się problemem, z którym Europa już raz się zmagała po słynnym już zaproszeniu do imigrantów wyartykułowanym przez odchodzącą kanclerz Niemiec. Nawet jeżeli „ludzie kultury” nie pamiętają zamachów w Europie niech przejrzą swoje zdjęcia profilowe z trójkolorową flagą Francji i napisem „je suis charlie hebdo” co miało być ich własnym protestem przeciwko agresywnej postawie wyrośniętych już młodzieńców, którzy jako „dzieci w środku kryzysu humanitarnego” trafiły do Europy.
Kryzysy humanitarne
Protestowanie przeciwko własnemu rządowi w sprawie ataku prowadzonego przez rząd innego państwa też nie jest w historii niczym nowym. W czasie hiszpańskiej wojny domowej zakończonej niemal w przededniu II wojny światowej pojawiło się pojęcie „piątej kolumny”, kolumny zdrajców którzy mieli ruszać do powstania przeciwko własnemu krajowi. W Hiszpanii była to kolumna złożona z komunistów. W 20-leciu międzywojennym mieliśmy również swoją, polską piątą kolumnę – to była mniejszość niemiecka, która miała odegrać fundamentalne znaczenie w polityce III Rzeszy w sprawie polskiego Pomorza, Wielkopolski, czy Śląska. Z czasem piąta kolumna zamieniła się w armię folksdojczów, którzy jeszcze pod koniec 1939 roku również – jak dzisiaj „ludzie kultury” – mówiła o kryzysie humanitarnym. Miał on dotyczyć trudnej sytuacji Niemców w Polsce. Alarmy te pozwoliły na zaostrzenie represji wobec Polaków – wtedy mieszkających już w Generalnej Guberni.
Ogrom współczucia „ludzi kultury” wypatrujących cierpiących na granicy polsko-białoruskiej imigrantów przysłonił im cierpiących pacjentów olsztyńskiego hospicjum dla dzieci. A szkoda – to jest bliżej.
Chociaż może i słusznie… wszak kierowane tu pomoc i wsparcie byłyby mniej widoczne…
Paweł Pietkun