POŻEGNANIE OJCZYZNY
Albo
SPRZYSIĘŻENIE GIŻYCKIE ZE ZDRADĄ POLSKI W TLE
Copyright by Andrzej Gawęcki
II nagroda Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w konkursie Publikacja Roku 1987 w kategorii reportażu społecznego.
„Ojczyzna to nie sztandary i hymny, ani apodyktyczne kazania o obowiązkowych bohaterach, lecz garść miejsc i osób zaludniających nasze wspomnienia i barwiących je melancholią. Uczucie ciepła, że gdziekolwiek byśmy akurat przebywali, jest takie miejsce, do którego możemy zawsze wrócić.”
Mario Vargas Llosa
Tę wiadomość przyjęliśmy – my,dziennikarze „Gazety Białostockiej” – z pełnym zrozumieniem i przekonaniem w słuszność powziętych decyzji.
Kraj żył jeszcze starym rytmem, kiedy zebrano nas w trybie alarmowym w małej salce kawu partii. Z video (większość z nas oglądała ten cud techniki po raz pierwszy) odtworzono wystąpienie Piotra Jaroszewicza na posiedzeniu Biura Politycznego KC.
Z tego, o czym zapewniał mówca, nowy podział administracyjny nie wydawał się wówczas jakimś nieszczęściem, dopustem bożym, wręcz odwrotnie. Ot, po prostu, kolejny stopień do lepszego, szczęśliwszego jutra. Znacznie dłużej rozprawialiśmy o nieznanej nam technice transmisji obrazu i fonii, aniżeli o korzyściach płynących ze zmian na mapie kraju, chociaż pchnięty na tę okazję lektor-aparatczyk z Centrali rzecz całą – rozczłonkowanie Rzeczypospolitej na czterdzieści dziewięć dzielnic – wyłożył w kolorze dojrzałego różu.
No bo tak na dobrą sprawę, czym było się wtenczas przejmować? Sklepy, od Tatr po Bałtyk, zawalone towarem do najwyższej półki. W Domach Centrum przegląd Europy od szetlandzkich sweterków poprzez markową bieliznę Triumph po włoskie mokasyny i szwajcarskie zegarki. W telewizorni zachłystywano się optymizmem, który gonił euforię, twarz społeczeństwa uśmiechnięta od ucha do ucha.(Kurwa, zauważył przytomnie pan Zbiniek, depeszowiec na nocnym dyżurze w drukarni, oglądający Wiadomości, gdyby nie uszy, to śmialibyśmy się jak nikt w świecie – na okrągło).
Nie mogło być inaczej,skoro naród niestrudzenie parł do przodu, o czym bez przerwy donosiły radio, TV i tytuły maści wszelakiej. Naród polski niezmordowanie wykonywał plany, nie stronił od dodatkowych zobowiązań ku chwale partii i rządu, eksportował i importował, piął się wzwyż i rozpychał wszerz. Budował Zamek Królewski oraz Hutę Katowice i tysiące pomniejszych inwestycji, których i tak by nikt nie spamiętał. Coraz szerzej otwierał się ku światu i był blisko czołówki liderów.
W jakieś mierze my również czuliśmy się współtwórcami sukcesu. I dlatego nie mieliśmy powodów do narzekań. Redakcyjny bufet serwował wędliny przyzwoitej jakości, smakowały domowe obiady po sześć złotych w partyjnej stołówce, gdzie z łaski pańskiej wydzielono nam cztery stoli za przepierzeniem. Za co pismaki zrewanżowały się gospodarzom szyderą, która wkrótce była na ustach miasta: „Partia kocha, partia żywi, partia radzi, partia nigdy cie nie zdradzi. Lecz jeśli ty zdradzisz matkę-żywicielkę, partia nie zapomni ci tego do śmierci.” O czym wyjątkowo boleśnie miała się przekonać bohaterka mojego reportażu.
Czym by tu jeszcze uzupełnić ten idylliczny lanszafcik?
Może tym, iż talony na samochody nie kapały wprawdzie niczym z rogu obfitości,lecz powodów do narzekań również nie było, a kiermasze i wyprzedaże zagranicznych różności po sporo niższych cenach, z „udziałem prasy” nie należały do rzadkości. Na chętnych czekały skierowania na wycieczki do stolic socłagru i wczasy „pod gruszą dla podratowania zdrowia”. A jeśli już trafiał się zgrzyt, to o głupie pięć zetów do składkowej butelki. O wybór czegoś ekstra z górnej półki kuszącej dzisiaj wyłącznie zza szyb Pewexu.
Tak, nie będę szwabił: w całej rozciągłości, z marszu zaakceptowaliśmy „szczegółowe rozwiązania reformy, w której kierowano się najlepszym przekonaniem oraz znajomością warunków i potrzeb, a przede wszystkim dążeniem do ustawicznego doskonalenia naszego państwa”.
Postąpiliśmy tak, świadomi czekających nas zadań. Nie zważając przy tym na ciche pomruki, dochodzące zewsząd, popierane powielaczowymi odbitkami jakichś tam ekspertyz niezależnych naukowców z latających uniwersytetów. Pojawiali się tacy, i tu, i ówdzie, na przykościelnych plebaniach, gromadząc coraz liczniejsze grono słuchaczy. Takie rozmowy, już nie kontrolowane, najczęściej miały miejsce przy wódeczce i nazajutrz – po kacu wielkim jak Himalaje – wkładano je między bajdurzenia po drinkowaniu. Bo przecież szło do lata, świat traktował nas jako dziecka szczęścia,a na niebie najmniejszej chmurki.
* * *
„Po upływie ćwierci stulecia powiedzą nam teraz: no, chyba, przecież wiedzieliście, jak dookoła wre od aresztowań, jak dręczą ludzi w więzieniach i w jakie błoto was wciągają. Nie!!! Przecież suki śmigały po nocach, a myśmy byli właśnie ci dzienni, ze sztandarami. Skąd mieliśmy wiedzieć o aresztach, dlaczego mieliśmy nimi zaprzątać sobie głowy? Że zmieniono cały garnitur okręgowych dygnitarzy? – to było dla nas zupełnie obojętne. Wsadzono dwóch-trzech profesorów, no to co?, toć z nimi nie chodziliśmy na tańce, a egzaminy teraz pójdą jeszcze łatwiej. My, dwudziestoletni, kroczyliśmy w kolumnie marszowej rówieśników Października – i, jak należy się rówieśnikom, otwierała się przed nami jasna przyszłość.”
Aleksander Sołżenicyn – Archipelag GUŁag 1918-1956
Przedmowa Heinrich Boll, wyd. Underground, Paryż 1958, ze zbiorów własnych autora.
* * *
Faktycznie, 13 lipca 1975 r. pogoda stawiła się niczym na zamówienie. Giżycko wypucowane, przystrojone, odświętne. Flagi, transparenty i okolicznościowe dekoracje na każdym kroku. Tłumy rozentuzjazmowane powagą chwili, euforią dziejowych wydarzeń. Tłumy oblegające sklepy, kioski i rożna specjalne na ten dzień wyprowiantowane. Tłumy na plaży nad Niegocinem. Zabawy, kapele, rejsy statkiem, rodzinne mityngi. Środek urlopowej kanikuły sutego społeczeństwa w znanym, mazurskim wczasowisku.
Dysonansu nie wywołał nawet rząd garniturowych postaci, dobierających należne stanowisku miejsce na okazjonalnie ustawionej estradzie, pośrodku setek opalających się plażowiczów. ”Jesteśmy nowoczesnym społeczeństwem XX wieku” – właśnie tutaj znalazło swoje głębokie uzasadnienie.
Jak również niemilknące brawa, wtórujące przemówieniu Pierwszego KW z Olsztyna, który tego dnia Mazury przekazywał w lenno koledze z nobilitowanych na wojewódzkość Suwałk.
Tenże, nie pozostając dłużny, odpłacił piękną a kwiecistą oracją, poprzetykaną rodzynkami partyjnej nowomowy.
– Nasze województwo suwalskie, obejmujące unikalny w kraju i Europie rejon Wielkich Jezior Mazurskich, wraz z walorami Pojezierza Suwalsko-Augustowskiego, tworzy jednorodną i naturalną całość, a jednocześnie nową jakość. Stanie się ona, jeżeli nie dziś, to w niedługim czasie, podstawą rozwoju w naszym województwie przemysłu turystycznego na krajową, a nawet na międzynarodową skalę, o czym jestem przekonany.
Kiedy przebrzmiały oklaski, odczekał na moment ciszy dla efektownego zakończenia.
– Nasze zamierzenia wypływają z aspiracji mieszkańców regionu.
Potem, kiedy władze dwóch województw ugruntowywały zadzierzgniętą naprędce przyjaźń w podgiżyckiej leśniczówce, przy suto zastawionych stołach, dziennikarzom zaserwowano konferencję prasową w nowo wykreowanym urzędzie miejskim. Prowadziła ją kobieta, zastępca naczelnika miasta. Wskazując co i raz gipsową makietę strzelistej bryły hotelu, przekonywała o celowości rozwoju turystyki. Kreśliła przyszłość we wskaźnikach, procentach, milionowych zyskach, setkach dodatkowych etatów w handlu i usługach, i tysiącach miejsc noclegowych w projektowanych ośrodkach, campingach i hotelach. Nie omieszkała przy tym nadmienić, że jeziora Mazur wymagają specjalnej troski, ochrony przed degradacją, która postępuje w tempie, wymykającym się spod kontroli człowieka. Powtarzając przedpołudniowe deklaracje, stwierdziła, że dla regionu nadeszły naprawdę lepsze czasy.
Poniedziałkowe gazety w całym kraju zapodały, że „Wielki Festyn Prasowy w Giżycku zapoczątkował integrację ziem tworzących nowy kształt województwa suwalskiego”.
* * *
Irenę Berentowicz odnajduję po jedenastu latach w domku na przedmieściu Giżycka. Zeszczuplała, zmalały jakby, tylko tembr głosu i uśmiech ten sam. Przystrojona w fartuszek, z naręczem pieluch kursuje między parterem a piętrem.
– Odnalazłam swoje powołanie – żartuje z wyczuwalną ironią, zmieniając śpiochy wnukowi. – Co najwyżej córka rozliczy mnie, jeśli w porę nie nakarmię Bartka. Nikt więcej. Skąd w was ten zapiekły sadyzm, upór godzien lepszej sprawy, żeby grzebać się w przeszłości? Kazać ludziom przeżywać na nowo to wszystko, przez co przeszli, niczym przez ciężką chorobę? – kieruje do mnie w formie zarzutu, kiedy wyjaśniam, za czym jestem. – Do tego trzeba mieć charakter…no…, sama nie wiem, jak to wypowiedzieć…, jak to ująć… – nie kończy, gdyż nie znajduje odpowiedniego określenia. A ja uważam, że nie chce go użyć celowo, każąc domyślać się najgorszego. Szczędzi oskarżeń, aczkolwiek ma do nich pełne prawo, pozostawiając mnie w przekonaniu, iż przez wzgląd, że znamy się jeszcze z dawnych, „Krajobrazowych” czasów.
Później, ochłonąwszy, parzy kawę i siada z westchnieniem ulgi steranej życiem kobiety. Mniejsze zasnęło, ze starszym córka poszła na spacer.
Początek jest usystematyzowany chronologicznie i w zupełności może być fragmentem życiorysu.
– W Giżycku zamieszkaliśmy w siedem lat po wojnie, w 52. Mąż podjął pracę w szpitalu,jest radiologiem. Dla mnie znalazło się w miejsce w banku.
Słucham, nie notuję, więc domyśla się, że lata te może pominąć.
– W .71 postawiono mnie na stanowisku przewodniczącej komisji planowania przy urzędzie powiatowym – mimo woli wpada w ton referatowych sprawozdań. – Byłam nią do końca. To znaczy do końca powiatu – ręka drży, kiedy sypie cukier.
– Jednocześnie przez trzy lata pełniłam funkcję zastępcy naczelnika powiatu.
Dzisiaj, z perspektywy lat, mogę powiedzieć, że były to tłuste lata dla Giżycka. Obok Ostródy i Kętrzyna byliśmy największym miastem w starym układzie. Olsztyn widział nasze potrzeby, w pełni je rozumiał i potrafił wesprzeć, kiedy zachodziła ku temu sposobność.
Postawiliśmy na mieszkania, których brakowało z roku na rok coraz więcej. Wprawdzie miasto nie było tragicznie zrujnowane przez wojnę, lecz rozwój szkolnictwa, służby zdrowia, administracji, lokalnych przemysłów oraz wiążący się z tym napływ ludności ze wsi wywoływał autentyczny głód mieszkań. Zrozumiałe, że z „mieszkaniówką” musiało iść w parze przygotowanie nowych placów budów. Osiedle XXX-lecia to właśnie rezultat tamtych starań i niestrudzonych zabiegów, uwieńczonych wzniesieniem miasteczka, będącego praktycznie dzisiaj drugim Giżyckiem. Na przyzwoity poziom, że Olsztyn cmokał z zachwytu i stawiał nas za wzór, podciągnęliśmy handel i usługi. Zadbaliśmy o wygląd, estetykę ulic, zieleń, równe chodniki i jezdnie, parkingi w centrum, „ukulturalnienie” – że użyję tak nieskładnego określenia – miasta nad Niegocinem.
Przede wszystkim jednak biliśmy na turystykę. Olsztyn znowu wyciągnął do nas hojną i pomocną rękę, rozumiejąc i popierając nasze dążenia. Opracował i przygotował do zaakceptowania „Program zagospodarowania turystycznego Wielkich Jezior Mazurskich”, który miał stanąć na posiedzeniu Prezydium Rządu pod koniec 1975 roku.
Ten hotel, który pokazywałam wtenczas, na konferencji – nikły uśmiech do wspomnień przemyka przez jej twarz, a wówczas ładnie młodnieje i jest zupełnie jak wtedy, na spotkaniu z dziennikarzami – stanąłby w centrum, przy Placu Grunwaldzkim. Drugi, tej samej wielkości, za miastem. Oba miała budować jakaś spółka. Polsko-francuska czy polsko-niemiecka,już nie pamiętam.
Realny był też duży camping klasy międzynarodowej przy drodze do Orzysza, nad samym jeziorem. Pruską twierdzę Boyen z dziewiętnastego wieku zamierzaliśmy zaadoptować na gwiazdkowy ośrodek wczasowy dla gości zagranicznych, którzy, jak wiadomo, przepadają za tego rodzaju wiekowymi atrakcjami, gdzie straszy historia.
Równocześnie wskazywaliśmy, podkreślaliśmy to z całą mocą, że koniecznie, na wczoraj, trzeba wybudować co najmniej trzy duże oczyszczalnie ścieków, o wysokim stopniu utylizacji. W pierwszej kolejności przede wszystkim w Giżycku, Rynie i Mikołajkach. Z tego, co pamiętam, a o czym rozpowiadałam wszędzie, nasza, giżycka, była już zafiksowana do realizacji w głównych planach wojewódzkich i centralnych.
I raptem, ni stąd, ni zowąd wszystko… – milknie, wahając się przed użyciem tych słów, lecz nawyk bierze górę… – diabli wzięli – kończy dyplomatycznie, oczy wznosząc ku niebu, jakby tam przebywali diabli, którzy pokrzyżowali ich plany.
Widząc moje zdziwienie, pointuje:
– Niechaj się pan nie obawia. Jestem na emeryturze z pensją dwanaście osiemset trzydzieści miesięcznie, po rewaloryzacji. Za tyle mogę sobie pozwolić na powiedzenie tego, co myślę.
…Ekonomiką turystyki pasjonowałam się od dawna. Zresztą, mój punkt widzenia podzielały tutejsze władze, a i Olsztyn szukał pewnego i stałego źródła dochodów, co już i w świecie nie było żadnym ewenementem. Wręcz odwrotnie – stałym elementem PKB, w poważnym stopniu stymulującym gospodarkę kraju.
W tamtych czasach presja społeczeństwa nie była inna. Na turystyce, nawet na tej sezonowej, ogródkowej z kilkoma namiotami za płotem, ludzie dorabiali się naprawdę sporych pieniędzy. Wynajmowanie kwater po domach nad jeziorami, prywatne stołówki pod gruszą, sady i pola zastawione namiotami, przyczepami i samochodami z całego kraju. Ponadto: przypomina pan sobie, co działo się na Mazurach po podpisaniu porozumienia Cyrankiewicz-Brandt w grudniu 1970? Tysiące Niemców każdego lata zjeżdżało na Mazury. Po latach szukali swoich gniazd, swoich korzeni, swojego Heimat’u, swojego Ostpreussen, gdzie urodzili się, wychowali, chodzili do szkół. Służby meldowały nam, że na jednym campingu, obok siebie,stoją samochody ze wschodnią i zachodnią rejestracją. Nie przez przypadek czy brak miejsca. Oni dopiero tutaj, po tragedii wojny, po upływie dziesięcioleci, mogli spotkać się rodzinnie, wspomnienia przywoływać, zdjęcia dawne oglądać.
To obcowanie jakby dwóch kultur: turystyczno-zachodniej i naszej ciążyło ku giżycczanom. Ludzie dostrzegali odmienny styl funkcjonowania, ubierania się, zachowania, wypoczynku, życia w ogóle. Niechaj socjologowie nazywają to, jak chcą – modelem „pełnego talerza”, kapitalistycznym konsumpcjonizmem, lecz przecież do tego dążyło całe społeczeństwo, mając przyzwolenie, zachętę i zielone światło z najwyższej góry.
Powtarzałam nie raz i nie dwa na sesjach rady i plenach Komitetu Miejskiego i Komitetu Powiatowego partii: na turystyce można dobrze zarobić. Pod warunkiem, że ma się to, czego oczekują nasi goście, a czego dzisiaj – na nieszczęście – nam brakuje: bazę, restauracje, stacje obsługi samochodów… – nie będę dalej nudziła,bo sam pan o tym pisał nie raz, już odprężona, z humorem.
Teraz pokażę, jak wyglądał koniec – zrywa się z fotela, drepce na górę. Wraca lekko zdyszana, ręką przytrzymując serce i przynosi trzy zdjęcia, przez chwilę dobierając kolejność.
Na pierwszym z drzwi wiekowego budynku Urzędu Miasta w Giżycku wysypuje się grupka odświętnie ubranych ludzi. W rękach kwiaty, lecz twarze smutne, skupione, bez wyrazu, niczym na pogrzebie. Najbliżsi podeszli wprost pod obiektyw i ma się wrażenie, że to początek konduktu żałobnego, podążającego z ostatnią posługą.
Drugie z cyklu zdjęć rodzinnych. Wszyscy blisko siebie, ściśnięci, żeby pomieścić się w kadrze, uwieczniającym historię. W ich oczach daremnie szukać dalekiego nawet śladu uśmiechu. Frontowa ściana budynku świeci jaśniejszymi plamami po zdjętych tablicach. Najważniejszą, z napisem „Urząd Powiatowy w Giżycku”, trzyma starszy mężczyzna. On jeden patrzy w ziemię, jakby wstydził się roli, jaka przypadła mu w udziale.
– To pan Karol Obolewicz. On zdejmował tablicę. Boże, pan nie uwierzy, jak ludzie płakali w tym momencie. Stukał młotkiem, hufnale wyciągał z muru, a nam wydawało się, że wieko trumny przybija.
W piątek to było…, czy w sobotę? Dokładnie nie pamiętam. Wiem jednak, że przyszła instrukcja z samej góry, ażeby od pierwszego wisiał nowy szyld. I to koniecznie. Obowiązkowo, bez żadnych tłumaczeń i uników.
Tamtego dnia, po pracy, urządziliśmy zrzutkę. Na kawę, ciastka, ktoś przyniósł wino domowej roboty. To było nasze ostatnie spotkanie w tym gronie, bowiem wielu z nas wiedziało, że w nowym urzędzie nie znajdzie się dla nich miejsce. Gorączkowe rozmowy kto, gdzie, za ile i do jakiej firmy zdążył się wkręcić, miejsce sobie zaklepał. Już wiem, że Stasio Wnuk, naczelnik powiatu…, tak, tak, niechaj się pan nie śmieje – będzie dyrektorował w pegeerze w pobliskich Wydminach. A reszta? Nie wiadomo. Taki wstyd: oni – urzędnicy z powiatu muszą przymilać się byle dyrektorowi, byle prezesowi czy kierownikowi, aby do pracy przyjął. Etat jakiś znalazł, nie zostawił na lodzie, w biedzie poratował, bo żyć przecież trzeba, bez taryfy ulgowej.
…Pierwszego sierpnia umawiamy się w trzy samochody województwo nasze odwiedzić. Dla mnie był to pierwszy w życiu wyjazd do Suwałk, gdzie przedtem nigdy nie byłam. Najwyższy czas, mówię do kolegi, prezesa sądu, wywęszyć co i jak. Z Ełku zabieramy znajome małżeństwo i do Suwałk wjeżdżamy od strony Augustowa.
Pogoda słoneczna, piękna i to ona zapewne sprawiła, że korzystne wrażenie odnieśliśmy. Zobaczyliśmy, gdzie jest urząd wojewódzki, szpital, komitet partii. Zgodnym tonem ponarzekaliśmy na kłopoty lokalowe stolicy regionu. Gorzej wypadło, gdy zabłądziliśmy na peryferiach. W uliczkach rozpadających się drewniaków, pożydowskich sklepików, śmierdzących kałuż i sterczących z chodników hydrantów.
Nie zapomnę też starej, drewnianej kuźni przy Placu Konopnickiej, słupków do wiązania koni, nie uprzątniętego łajna, zaschłymi piramidami ozdabiające centrum wojewódzkiej metropolii.
Kaziu, jak to będzie, spytałam siedzącego obok męża, bo tyle niejasności, tyle pytań cisnęło się do głowy i na żadne nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi.
Na domiar złego uczyniono mnie przewodniczącą komisji likwidacji powiatu. Przychodziłam do Urzędu i czekałam, co dzień przyniesie. Przejdę się po pokojach pod byle pretekstem. Ludzie niby są, za biurkami siedzą, papierki przekładają, załatwiają ostatnie telefony, wysyłają ostatnie listy „z powiatu”, ale to wyczekiwanie nie wiadomo na co było wprost namacalne, ciężkie do udźwignięcia, a jeszcze cięższe do zrozumienia. Taka praca bez pracy, taka władza bez władzy, Kafka do obłędu.
Zupełnie nas dobijało, kiedy jakiś rolnik przyjeżdżał „do powiatu”.Już nie ma powiatu, my do niego. Jedźcie do Suwałk, radzimy. A on, że tyle lat tu zachodził i zawsze był powiat, i zawsze był załatwiony. A te Suwałki to nawet nie wie, gdzie są. W którą stronę jechać? Jak długo? Pekaesem? Pociągiem?, bo rowerem, czy końmi to mimo wszystko…
Byle nie zwariować. Byle nie zgłupieć w tym kociokwiku, powtarzałam sobie, coraz częściej sięgając po relanium.
W parę dni po uroczystym odtrąbieniu województwa zaczęły się przeprowadzki, co starsi urzędnicy określali zwyczajnie: szaber. Zupełnie jak po wojnie, dodawali odważniejsi, nawet nie kryjąc się, iż strach mają przed kimkolwiek. Na przykład przyszło pismo: przekazać transport, a mieliśmy wówczas dwie wołgi w bardzo dobrym stanie technicznym. Zbiegli się kierowcy, samochody wypucowali, jak na wesele. Kwiatami przystroili, wstążeczkami umaili. Dorosłe chłopy, a łzy mieli w oczach, kiedy odprowadzali aż za miasto i dopiero tam przekazali suwalskim ważniakom.
Potem pojawił się wielki meblowóz po piękny, jeszcze przedwojenny gabinet naczelnika powiatu, cały w czarnym dębie. Melduje się u mnie dyspozytor i od progu: Wojewoda Złotorzyński powiedział mi: bierz jak najwięcej, co tylko się da, wszystko, co się zmieści. Tylko pamiętaj – byle delikatnie, żeby ludzi nie zrazić, złego wspomnienia nie pozostawić po sobie.
Jakie miałam wyjście? Oddawałam bez dyskusji, bez słowa protestu, bo byłam niczym ten żołnierz przed plutonem egzekucyjnym – pod ścianą. Oddawałam biurka, szafy, dywany, fotele, maszyny do pisania. Nawet kwiatów w doniczkach nie mieli, to i te zabierali. Coraz puściej robiło się w urzędzie, jakby kataklizm Bóg wie nie jaki powymiatał pokoje ze szczętem.
Ha, powiedziałam sobie, najwyższy czas spuścić z tonu. Nie ma co zadzierać nosa, bo nie jesteśmy już powiatem. Inne postawy obowiązują. Inny styl pracy, inni ludzie rządzą.
Zlikwidowanie powiatów osobiście odczułam jako jedną wielką degradację. Tym większą, że nawet tych medali nie było komu wręczać. I kiedy, bo 22 Lipca wypadł już w nowym województwie, a tam Giżyckiem mało kto zaprzątał sobie głowę.
Znowu drepce na górę. Przynosi ozdobne pudełko,gdzie kawałek brązu „Zasłużony dla Powiatu Giżyckiego w XXX-lecie PRL”.
– Zostały u Hodunaja w biurku. Wzięłam jeden na pamiątkę. Z resztą nie wiadomo, co się stało. Pewnie komuś spodobały się i tak jak ja zapragnął mieć ślad po latach przepracowanych „w powiecie”.
Wtenczas z wieloma sprawami nie wiadomo było,jak postąpić. W grudniu 1975 roku przypadał Zjazd Towarzystwa Miłośników Ziemi Giżyckiej, którego byłam prezesem. Tu Zjazd, a we mnie wątpliwości i dylemat: do kogo się obrócić? Czy do Białostockiego Towarzystwa Kultury, z którym zdążyliśmy nawiązać kontakty, i ku któremu popychały nas władze wojewódzkie, czy też opowiedzieć się dalej za olsztyńskim „Pojezierzem”, z którym przez długie lata współpracowaliśmy? Tu dają nam do zrozumienia, że nasze zapatrywania powinny iść na wschód, do Suwałk, znaczy się, a tu delegaci, żeby nadal być sfederowanym z Olsztynem, jak dotychczas, bo tylko wszystko co najlepsze z tego wychodziło. I to przez całe dziesięciolecia.
Czyż miałam prawo pominąć to milczeniem? Nakazać ludziom buzie pozamykać i wolę swoją narzucić? Nikt nie wie, jak niewygodnie być między młotem a kowadłem. Jak niewdzięczna jest rola osoby, który musi podejmować tak trudne decyzje.
Weszłam na trybunę i powiedziałam swoje: Ja nie chcę, żebyśmy wypisywali się z „Pojezierza”, wszak tyle spraw łączy nas od bardzo dawna. Nie możemy jednak nie przynależeć do Suwałk, bo sami rozumiecie – siła wyższa dziś rządzi. Najlepiej będzie, gdy zostaniemy i tu, i tu. Sala poparła moje stanowisko. I tak zostało zaprotokołowane.
Jeszcze nie przebrzmiały gromkie owacje ku chwale włodarzy nowego regionu, jeszcze nie minął zjednoczeniowy amok, a po Suwalszczyźnie i Mazurach poczęły krążyć wredne prześmiewki, kpiące z zabiegów towarzyszy z warszawki. Ci zaś, waląc pięścią w zielone sukno podczas plenarnych konwentykli, odgrażali się, że znajdą tych, którzy sypią piach w tryby partii. I ukażą przykładnie ku przestrodze, jak bóg marksistowski przykazał.
Bo oto, niby całkiem poważnie i serio, acz z ironicznym zmrużeniem oka, przepowiadało się, że utworzone województwo, bodajże najbiedniejsze z dzielnicowej Polski, składa się ze wsi kościelnej Suwałki z prawem dwóch odpustów rocznie, miasta gubernialnego Augustów, latyfundiów hrabiego Paca w Raczkach i Dowspudzie, którego szwagry i potomki zdążyli umościć się w dyrektorskich fotelach nad Hańczą, jak również marchii ełckiej, komturii ryńskiej z siedzibą w starym, pokrzyżackim zamku oraz Wolnego Miasta Giżycko.
Przez trzy lata, od 1975 do 1978 roku Irena Berentowicz pełni funkcję zastępcy naczelnika miasta.
– Mijały miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, a ja dostrzegałam zmiany wokół siebie. Powolne uspokojenie jakby, ślamazarny, ale mimo wszystko, powrót do byle jakiej normalności, już nie tak rozpalone emocje. Coraz częściej zdarzały się sytuacje, że brałam za telefon i prosiłam: Wróć, w tym wydziale jesteś potrzebny. Niekiedy skutkowało, niekiedy słyszałam: Przez tyle lat byłem potrzebny, a potem co…? Wystawiliście mnie do wiatru! To wtenczas nie umieliście wybronić i ręki podać, gdy ja tonąłem?! Nie byliście w stanie pomóc?!, z żalem, z goryczą.
Coraz częściej także bywałam w Suwałkach. Im częściej, tym szerzej oczy otwierały się nam na to „dobrodziejstwo” nowego województwa i zupełnie nieprzemyślanego podziału kraju. Przytakiwałam z zębami zagryzionymi z bezsilności. Wtenczas już nie trzeba było być jasnowidzem, by mieć pewność, że z naszych planów i zamierzeń na pięciolatkę nic nie wyjdzie. A tu tyle spraw porozpoczynanych, budów, tematów, mieszkańcom naszego miasta poobiecywanych, zafiksowanych w programach rozwoju miasta i powiatu.
Wiceprzewodniczący Wojewódzkiej Komisji Planowania, Stankiewicz, za każdym razem, ilekroć u niego jesteśmy, wylewa kubeł zimnej wody na nasze głowy.”Żadnych nowych inwestycji, wyłącznie kontynuowane, i to wybiórczo! Koniecznie wybiórczo!, zapamiętajcie to sobie raz na zawsze! Z bilansu wynika, że musimy zacisnąć pasa! I to na długo!”, pokrzykuje, odprowadzając nas do drzwi.
Co to jest 20 proc. pozostałych środków z i tak okrojonego budżetu? Grosze! A tu czeka gotowa dokumentacja przedszkola. Rozpoczęto prace przy budowie dużej stacji Polmozbytu i rozbudowie żłobka. Po długich bojach wywalczyliśmy tylko tyle, że przynajmniej środki na „mieszkaniówkę” dzielono w miarę sprawiedliwie.
I jak w tej sytuacji pójść na zebranie? Pojechać na spotkanie z załogą w Wilkasach? Stanąć przed ludźmi w zakładzie? Spojrzeć w oczy radnym? Zabrać głos na plenum? Co im powiedzieć? Jak wytłumaczyć, że kolejki do mieszkań będą dłuższe?! Że nie będzie żłobków, przedszkoli, szkół, tego wszystkiego, co jeszcze nie tak dawno obiecywaliśmy. Jak im wytłumaczyć, że wojewódzkie Suwałki są biedne jak mysz kościelna, i na dodatek w budowie, i im przede wszystkim się należy w pierwszej kolejności?! Że Niegocin dalej będzie zatruwany, bo budowa oczyszczalni w ogóle nie wchodzi w rachubę?! Że nie będzie obiecanych hoteli i realizacji wielu innych tematów?! A cóż ich to obchodzi?! Oni nie gardłowali za reformą. Nie było im źle z Olsztynem, wręcz odwrotnie, o czym wszyscy wiedzą – takie padały argumenty.
Za wszelką cenę postanowiliśmy jednak dokończyć Polmozbyt. Jesteśmy u wykonawcy, dyrektora Przedsiębiorstwa Budownictwa Rolniczego i tłumaczymy w czym rzecz. A ten ręce rozkłada bezradnie, nieomalże ze łzami w oczach i zaklina się, że bez zgody Suwałk cegły położyć nie może. Poszliśmy po rozum do głowy. Gdzie szukać pomocy, jak nie u posła Z., dawniej blisko związanego z Mazurami? Wielkiego entuzjasty polowań, wędkowania i żeglarstwa. Po cichutku, nikomu nic nie mówiąc, pojechaliśmy skromną delegacją z „darami ziemi giżyckiej”, a on, że naturalnie, oczywiście, rozumie wagę problemu i postara się pchnąć temat, pomóc swoimi kanałami, wiecie, jak to jest w dzisiejszych czasach.
I postarał się, że niech go drzwi ścisną…Po dwóch tygodniach wzywają nas do województwa. Szefa, mnie i pierwszego kaemu. Pierwszy Komitetu Wojewódzkiego – Białecki złajał nas niczym burą sukę, poprawił od siebie wojewoda Złotorzyński, słownika mało kulturalnego nie szczędząc. – Co wy za numery odstawiacie?! Żeby z ministerstwem bezpośrednio pertraktować?!Na żebry do nich jeździć? Skargi na władze wojewódzkie zanosić?! A gdzie droga służbowa?! Kto widział taką niesubordynację u starych towarzyszy partyjnych?! Żeby mi się to więcej nie powtórzyło! – pogroził palcem jak uczniakom, stawianym do kąta.
Okazało się potem, że poseł, niejako we własnym imieniu, przesłał rezolucję do Warszawy. A nam dostało się, że lepiej nie mówić. Mimo to Polmozbyt w Giżycku stanął.
W 1978 roku szefa awansowano do województwa. Został przewodniczącym komisji planowania. Mnie, niejako w spadku, przypadł jego stołek wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza w fatalnym stanie rzeczy, jakby ktoś się pytał. Siłą faktu musiałam częściej bywać w Suwałkach. Na dobrą sprawę sama nie wiem w jakim celu. Chyba tylko żeby kawę wypić, listę podpisać, pogapić się w okno i delegację rozliczyć, bo nikt głosu nie miał żadnego. Każde nieśmiałe upomnienie się o sprawy miasta przebijano jednym pryncypialnym stwierdzeniem: My tu – wiecie, rozumiecie – mamy ważniejsze problemy do rozwiązania. I wymieniano niczym z rękawa, jednym tchem: urząd wojewódzki, komitet, szpital, drogi, Osiedle Północ,fabrykę mebli, mleczarnię, zakłady drobiarskie, fabrykę domów. Wszystko wrzucano do jednego worka, że człowiek nie miał siły się bronić, argumentów swoich wyłożyć, tchu złapać po takim kazaniu.
Kiedyś,pewnego razu, wykrzyczałam wprost, bo nerwy puściły w końcu, że jak nie będziemy mieć stacji uzdatniania wody, to epidemia czerwonki założy nam szpitale nie tysiącem chorych, lecz wiele razy po tysiąc. Wtenczas poradzono mi, żeby na przyszłość takich epidemii unikać i nie wywoływać wilka z lasu. Dzisiaj, po latach, jestem przekonana, że wojewoda Złotorzyński widział cały ten bałagan od podszewki i przynajmniej on jeden jak umiał, tak nas pocieszał, bowiem zdawał sobie sprawę, w jakim kierunku to zmierza. Że rozumie, iż Suwalszczyzna to nie wyłącznie Suwałki i Augustów, ale również i Mazury, lecz z próżnego i Salomon nie naleje. Że nie sposób z dnia na dzień przestać lubić jednych, a pokochać drugich, odgórną dyrektywą wskazanych. Że cała ta integracja wymaga czasu. Dziesięcioleci nawet, wykształcenia nowych przyzwyczajeń, innego wartościowania spraw. Jak również – sposobów myślenia. – Pani Irenko – żartował jak to on dobrodusznie,kiedy był w lepszym humorze – weźcie jeszcze trochę na wstrzymanie, proszę. Poczekajcie rok, dwa, a potem będzie już z górki. Obiecuję, wspomni pani moje słowa. Tylko Pierwszy, towarzysz Białecki, znaczy się, był zasadniczy. Jak to on: Ma być tak, jak ma być, co jednogłośnie uchwaliliśmy na Plenum. Koniec, kropka. Jak powiedziano,że Suwalszczyzna, to ma być Suwalszczyzna. Bez gadania.
A jak tu nie gadać i nie narzekać po kątach, kiedy ludzie na własne oczy widzieli, że z roku na rok coraz gorzej jest. Te kolejki coraz dłuższe, sklepy pustymi półkami straszące, reglamentacje, ograniczenia, artykuły towaropodobne. Kartki na mięso, masło, papierosy, czekoladę dla dziecka, paliwo. Spotkania z pracownikami w zakładach i aktywem partyjnym milczące, nijakie, byleby zaliczyć, na liście odfajkować, w sprawozdaniu umieścić kilka zdań na odczepnego. Tu brak surowca, tam energii, gdzie indziej sprzętu, gdzieś tam zawalono dostawy. I tak na okrągło. Dzień po dniu. Od rana do późnego wieczora, bo wówczas najczęściej zjawiałam się w domu,
Nadszedł pamiętny Sierpień. Jak było później – każdy wie. Nie w Suwałkach, czego te nie mogły przeboleć, urażone w swojej pysze wojewódzkości, lecz właśnie w Giżycku powołano Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” Region Pojezierze, tutaj wydawano Biuletyn Informacyjny. Znałam tych ludzi, oni mnie. Reprezentowaliśmy odmienne poglądy, zupełnie inne spojrzenia, to prawda. W wielu kwestiach nie zgadzaliśmy się, ostro dyskutowaliśmy, pamiętam – do oczy żeśmy sobie skakali, ale wzajemne poszanowanie było. Kiedy hurtem wymiatano partyjnych dyrektorów i prezesów wywożono na taczkach, nie padł ani jeden głos, żeby mnie zdjąć. Wprost przeciwnie: To Solidarność zainspirowała powołanie otwartego, interdyscyplinarnego klubu ekologicznego. To oni dążyli do objęcia – i to jak najszybciej, kiedy nie będzie za późno! – kompleksową ochroną Wielkich Jezior Mazurskich jako wspólnej wartości narodowej. To oni głośno przekonywali, ba, krzyczeli na całą Polskę!, że fundusze na oczyszczalnie trzeba na władzy wymusić, z gardła rządowi i partii wyrwać, bez względu na koszta społeczne, bo za rok będzie „po musztardzie”, a Mazury szlag trafi.
Ci ludzie swoim entuzjazmem i wiarą w słuszność postępowania zarazili nas. I to skutecznie, do końca. Po wielu spotkaniach, rozmowach i dogadywaniach utworzyliśmy nieformalny klub naczelników miast leżących na Mazurach, ale w województwie suwalskim. Żartobliwie nazwaliśmy to lobby Głuchowskiego, który był i pozostał naczelnikiem Węgorzewa.
Nie trzeba było długo czekać, aby nie doszły nas słuchy, że Suwałki krzywym okiem patrzą na taką herezję. Secesję może węsząc, urzędową nieprawomyślność, awanturnictwo partyjne. Między sobą uważaliśmy, że trzeba ich wziąć na przeczekanie. Że z biegiem czasu przywykną, przyzwyczają się, pomysł zaakceptują. Tym bardziej, że w naszym działaniu, zamiarach i planach nie było niczego, co byłoby sprzeczne z linią partii i rządu. Na spotkania zapraszaliśmy posłów, ludzi nauki z całego kraju, wszystkich, którzy mogli i pragnęli pomóc Mazurom. Dziennikarzy, wolontariuszy, entuzjastów, naukowców różnych dziedzin, specjalistów od ochrony wód śródlądowych, którym na sercu leżało dobro tego zakątka Polski.
Lecz wtenczas właśnie, już wyraźnie i bez owijania w bawełnę, dano nam do zrozumienia, że czas najwyższy przestać kolaborować poza plecami wojewódzkiej władzy. I żeby skończyć z tym spiskowaniem, z na poły tajemnymi spotkaniami, bo nic dobrego z tego nie wyjdzie. To było czytelne ostrzeżenie, że przed orkiestrę wychodzić nie należy. Spadło ono na mnie osobiście niczym grom z jasnego nieba, bo w tym, co robiliśmy, nie było krzty separatyzmu, o czym judzili co poniektórzy, władzy chcąc się przymilić, awansik zaskarbić, synekurkę załatwić. Jednakże docierało do mnie coraz ostrzej, coraz wyraźniej, że muszę spasować, upokorzyć się, spotulnieć wobec Suwałk. Mimo że atmosfera stawała się już wręcz nie do zniesienia, do końca chodziłam po Giżycku z podniesioną głową.
Ja również przypominam sobie tamte niełatwe czasy, które pozostają w pamięci. Peregrynując po Suwalszczyźnie i Mazurach w poszukiwaniu dziennikarskich tematów, tu i ówdzie słyszałem partyjno-urzędowe poszeptywania. Roztrząsane po gabinetach, wyłącznie w ścisłym gronie najbardziej zaufanych, z półlitrem, ukrytym w koszu na śmieci, pod biurkiem. Że Giżycko wraz z wasalami po cichu a konsekwentnie sposobi się do nowej wersji hołdu lennego. Że wypatruje sponsorów z workami judaszowych srebrników, że coraz dalej im do Polski i do wszystkiego co polskie, a coraz bliżej do Helmutów w mercedesach, którzy wprowadzą ich na salony Europy.
Od września 1981r. zaczęłam szykować się do przejścia na emeryturę. 1 stycznia 1982 r. przypadało równe trzydzieści lat pracy. Cóż, pomyślałam sobie, wystarczy tego dobrego, młodszym trzeba ustąpić miejsca. A po drugie – co szarpać się, tracić i zdrowie i nerwy, kiedy i tu, i tam dają ci do zrozumienia, że jesteś niepotrzebny, człowieku. Na takim stanowisku jak moje zawsze komuś wyżej podpada się, nie ma cudów, Panie Jezu, jak mawiali moi dziadkowie. Czasami za drobiazg, byle głupstwo, które przy językach życzliwych inaczej urastają do Bóg wie jakiego problemu.
Uzgodniliśmy z przewodniczącym Rady Narodowej, że przed Bożym Narodzeniem, 16 grudnia 1981 roku zwołamy sesję, na której pożegnam się oficjalnie. Tak, jak to sobie wyobrażałam w myślach. Nie ukrywam – bardzo to przeżywałam. Długo przygotowywałam przemówienie, moje ostatnie publiczne wystąpienie. Siedziałam nad nim przez kilka nocy. Skreślałam, poprawiałam, ujmowałam i dodawałam. Ważyłam każde zdanie, każdy akapit, z namysłem dobierałam każde słowo. To miało być moje ostatnie publiczne wystąpienie w życiu. Takie rozliczenie się z piastowania stanowiska naczelnika Giżycka. Z tego, co przez te wszystkie dziesięciolecia, odkąd zamieszkałam nad Niegocinem, udało mi się zrobić dla miasta i jego mieszkańców, dla środowiska.
Nie dano mi je wygłosić. Dzień wcześniej, 15 grudnia, odwołano mnie z urzędu. Tak – nagle i niespodziewanie, bez słowa zapowiedzi, bez żadnego sensowego wyjaśnienia. Nie mówiąc o słowie „przepraszam”. To był cios, jakiego bym w życiu nigdy nie spodziewała się. Zabolało ogromnie, niczym nóż wbity w pierś, na granicy ataku serca. Tak bardzo, że miesiącami nie mogłam dojść do siebie. Przecież mogli postąpić jak ludzie, kulturalni, cywilizowani ludzie: poczekać te dwa tygodnie i wówczas… – twarz skrywa w dłoniach a jej plecy drżą lekko, targane spazmami płaczu, na nowo przywołując tragedię tamtego dnia. I milknie, jakby ciszą wszystkomówiącą, milczeniem złowróżebnym pragnęła ukarać samą siebie za wiarę naiwną, wiarę w ludzi. W koleżeństwo, w lojalność, w swoich przełożonych.
Słychać tylko tykanie zegara, trzask wyłamywanych palców i głębokie westchnienia. Jak człowieka łaknącego powietrza, który cudem uratował się z topieli.
– Tysiące razy rozmyślałam, analizowałam szczegół po szczególe, roztrząsałam po nocach nieprzespanych – czyja kula mnie trafiła: wrogów czy swoich? Przypuszczam, tak…,tak…, i raczej jestem pewna, że swoich. I dlatego boli tym dotkliwiej, tym głębszą ranę w sercu pozostawia. Nie pozwala zapomnieć.
Cóż, za brak pokory płaci się frycowe. Dzisiaj, tyle że to już poniewczasie, nikt mnie nie przekona, że luksus wypowiadania własnego zdania nie kosztuje. Kosztuje i to wiele, a ja jestem tego przykładem. Sądzę, że właśnie odpryski tamtego wydarzenia postawiły kropkę nad i.
Nie wie pan, w czym rzecz? Ano racja, daremnie tego szukać po gazetach, czy urzędowych dokumentach. Utajnili wszystko, do ostatniej kartki sprawozdania, do ostatniego zdania, zupełnie jak…, jak… – ze zdenerwowania nie może poprawnie wyrazić myśli.
– Jak za Stalina, albo za Chruszczowa – wchodzę w słowo.
– Tak, chyba tak – powtarza za mną bezwiednie.
Otóż pod koniec 1981 roku obradowała miejska konferencja sprawozdawczo-wyborcza partii. Delegaci podjęli uchwałę zobowiązującą nowy sekretariat do wystąpienia z petycją do najwyższych władz w kraju o przyłączenie Giżycka, Rynu i Mikołajek na powrót do Olsztyna. Uważali, że Rada Państwa i Sejm, dokąd ją skierowano, uwzględnią wielowiekową tradycję oraz jedność etniczną Mazur. Przypominam sobie również, że Wojewódzka Rada Narodowa w Olsztynie zaakceptowała nasz postulat. Nie muszę dodawać, że nic z tego nie wyszło,bo wyjść nie mogło,o czym w tamtych czasach jeszcze nie wiedzieliśmy. Chociaż… – zamyśla się – wydawało się nam, że skoro w kraju idzie ku nowemu, a zmiany wielkie widoczne są za zakrętem, to i my możemy wyjść temu naprzeciw.
Kiedy odchodziłam, dali mi 7227 złotych emerytury. Za trzydzieści lat pracy dla tego miasta, dla tej ziemi. Za nie liczone godziny, późne powroty i anielską cierpliwość męża, zostawianego bez obiadu, często bez słowa wyjaśnienia.
Nie nachapałam się niczego, każdy to potwierdzi. Innym pomagałam, o sobie i rodzinie nie pamiętałam. Ze złotówki nie rozliczyli mnie ani nasi, ani „Solidarność”, która, jak pan pamięta, w tamtych czasach pryncypialnie egzekwowała przestrzeganie prawa. Ten dom postawiliśmy za oszczędności i pożyczki, brane jedna za drugą. Dodatkowe dyżury męża i moje nadgodziny w banku, dużo, dużo wcześniej.
Jeździłam zdezelowanym maluchem, chociaż mogłam mieć talon na nowy, dobrej klasy samochód. Zawsze uważałam, bo tak zostałam wychowana, że są bardziej potrzebujący ode mnie, a ja mogę poczekać. Nie dopominałam się o zaszczyty i splendory. Złoty Krzyż Zasługi to najwyższe odznaczenie,jakie posiadam. Do tego ciężki bagaż wspomnień, w którym więcej smutnych i niewdzięcznych, aniżeli radosnych.
Trzeba przyznać im rację, że kobieta na to stanowisko nie nadaje się – nie dopowiada, kogo ma na myśli, a ja nie pytam, bojąc się rozdrapywać kolejną ranę. Waha się, czy dopowiedzieć reporterowi coś więcej, ponad to, co już powiedziała. W zamyśleniu kiwa głową, sama do siebie, że jednak tak. Dopowie do końca, co ją boli.
– Zawsze jest tak, że za błędy wielkich, tych ze szczytów władzy, płacą maluczcy, ci na dole i takie jest niepisane prawo historii. Tyle że tamtych w najmniejszym stopniu to już nie interesuje, mają to gdzieś, co potwierdzają zgodnie dziejopisarze. Jeżeli to ma być zadośćuczynieniem, to spóźnionym. O wiele, wiele lat – ze sterty gazet na fotelu wyjmuje głośny numer Polityki z „Układanką”*, a w jej głosie minione echo tamtej Ireny Berentowicz.
Trwa to chwilę. Poczem na powrót staje się tą, w życiu której zabrakło zakończenia.
Bierze do ręki zdjęcia. Kątem oka dostrzegam, że jej dłonie drżą lekko, co stara się ukryć, kładąc jedną rękę na drugiej. Wpatruje się długo w postacie zastygłe na kartonikach. Uważnie, dokładnie, jakby zamierzała zachować je na zawsze w swojej pamięci. Jakby gestem tym chciała przeszłość przywołać na świadka swojej porażki.
* * *
W niedalekim Rynie, na starym, poniemieckim cmentarzyku, wyniesionym nad miasteczkiem, jest grób Albina Nowickiego*. Pedagoga, niestrudzonego społecznika, zasłużonego działacza kultury, ongiś burmistrza. Na obelisku, pod wizerunkiem Orderu Sztandaru Pracy widnieje inskrypcja: „Najkonkretniej pojętą Ojczyzną – umiłowany region”.
Do dzisiaj nie wiem, kto jest jej autorem.
(…)
Andrzej Gawęcki
Od Autora:
„Układanka” – artykuł Marka Henzler’a o reperkusjach podziału kraju w 1975 r. oraz opinie naukowców o optymalnym układzie administracji w Polsce, zamieszczony w Polityce (# 44 z 1986r.) .
Dopiero w jedenaście lat po podziale Polski, autorstwa Gierek-Jaroszewicz, światło dzienne ujrzała ekspertyza zamówiona w Polskiej Akademii Nauk, w 1982 r. przez Radę Państwa oraz ówczesny resort administracji.
Wobec powtarzających się coraz częściej oznak niezadowolenia społeczeństwa z decyzji, par excellence, politycznej, władze zdecydowały się – o wiele lat za późno – poprosić o pomoc ludzi nauki.
Ci podkreślili, że reforma z 1975r., nie dość, że była katastrofalnym błędem od początku do końca, to dogłębnie naruszyła historycznie ukształtowane i utrwalone przestrzenie powiązań społeczno-gospodarczych. Co prawda przybliżyła mieszkańcom gmin i małych miasteczek dostępność do władz wojewódzkich, co było li i wyłącznie jedyną korzyścią, lecz ich sprawność przez długie lata, praktycznie przez czas trwania „Polski dzielnicowej” była iluzoryczna, nijaka wręcz. Brakowało wykształconych oraz wykwalifikowanych kadr urzędników a także bazy usług i administracji. Z powodu braku infrastruktury, w nieskończoność przeciągały się przenosiny sądów, prokuratur,organów ścigania, szkolnictwa, służby zdrowia, służb komunalnych, generując koszta idące w setki miliardów, które z całą premedytacją kradziono z budżetu państwa i portfeli obywateli, przez co zapobiegliwszych i sprytniejszych tzw. uzdrawiaczy Polski.
Budowa od podstaw nowych województw rujnowała robiącą bokami gospodarkę oraz budżet kraju, będącego i bez tych udziwnień w katastrofalnej sytuacji, o czym niejednokrotnie pisze m.in. M. Rakowski w swoich „Dziennikach politycznych”. I mimo kilkuset milionów marek, wpompowanych w polską gospodarkę, po podpisaniu porozumienia Brandt-Cyrankiewicz.
Rozgoryczenia potęgowały lokalne partykularyzmy, naciski grup i układów i swoiste licytacje, kto więcej wyrwie z Centrali. W przyspieszonym tempie utrwalał się podział na województwa biedne i bogate, przetarte ścieżki dojść i układów, w celach wyższych, rzekomo, czynionych.
Wyznacznikiem społecznego niezadowolenia, co skrzętnie ukrywano nawet przed władzami partyjnymi w terenie, było ok. 180 wniosków i petycji, jakie do Warszawy napłynęły w latach 1975-81. Ich sygnatariusze, jak w przypadku Giżycka, sygnalizowali konsekwencje błędów sprzed lat oraz proponowali konkretne sposoby ich naprawienia, z korzyścią dla lokalnych społeczności.
Myślącym wiadomym było, że reforma z 1975r. zaprezentowała tylko jedną stronę medalu. Drugą, nie ujawnianą opinii publicznej pod żadnym pozorem, była ścisła i konkretna decyzja polityczna szalonego duetu Gierek-Jaroszewicz, zdążająca do rozbicia rosnących w siłę ośrodków wielkoprzemysłowych, głównie Śląska (przemysły ciężki oraz wydobywczy Zagłębia i Katowic) i Pomorza (przemysł stoczniowy w Szczecinie i Gdańsku). W podtekście tego posunięcia zawierało się rozbicie siły klasy robotniczej z wielkich aglomeracji na mniejsze, łatwiejsze do spacyfikowania i ujarzmienia, ośrodki. Gdański protest z 1970 r. wciąż bowiem tkwił zadrą oraz syndromem hańby w pamięci pokonanych rządzących, czego – mimo upływu lat – nie mogli przeboleć. Zupełnie jak ich sowieccy mocodawcy dziesięcioleciami pamiętający o niewdzięczności narodu.
Albin Nowicki (03/01/1891 – 07/17/1972) – długoletni pedagog, administrator (był m.in. burmistrzem w Złotym Stoku, na Śląsku oraz przewodniczącym prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Ziębicach), zasłużony kierownik szkoły w Rynie(od 1952 r.), animator życia kulturalnego w miasteczku.
To z jego inicjatywy, przy zaangażowaniu społeczeństwa, zgromadzono blisko dwa tysiące eksponatów, mówiących o historii Mazur. Dały one początek Izbie Pamięci, przekształconej w Muzeum Regionalne, które długie lata zajmowało część pokrzyżackiego zamku z XIV wieku.
Wnikliwy badacz przeszłości zebrał blisko 60 tomów (każdy po 200 stron) dokumentacji, zdjęć, notatek prasowych, traktujących o Rynie i regionie. Połowa Zbioru Kronik Ryńskich Albina Nowickiego to teksty własne oraz osobiste notatki, ujęte w formę Dzienników czynności i przeżyć.(Podaję za Archipelagiem, dodatkiem do Głosu Olsztyńskiego, z kwietnia 1959r.)
P.S. Jak poinformowała mnie p. Maria Tuczyńska z biblioteki w Rynie, której niniejszym dziękuję za wsparcie, a do której dotarłem zbierając materiały do reportażu, autorem inskrypcji na swoim nagrobku jest śp. Albin Nowicki. Niestrudzony społecznik pod tym właśnie hasłem organizował spotkania z młodzieżą, poświęcone dziejom Mazur.
Andrzej Gawęcki (ur. 1949) – polonistyka oraz dziennikarka na UW sprawiły, że z powodzeniem wystartował w białostockich Kontrastach, w 1972 r. Później były – kolejno – Gazeta Białostocka (z biurkiem odziedziczonym po Edku Redlińskim), PAP wraz z narodzinami woj. suwalskiego, krótko Gazeta Współczesna i od 1980 r. na nowo Suwałki i Tygodnik Krajobrazy, z którym rozstał się po dziewięciu dobrych latach. Z trzema książkami i wieloma nagrodami regionalnymi i krajowymi za reportaż, będący jego wielką, odwzajemnioną miłością.
Kilkanaście lat podglądania emigracyjnej rzeczywistości rodaków złożyło się na tom Wróciłam, Kochanie, kiedy jako dziennikarz, współpracujący z polonijnymi tytułami w Nowym Jorku wędrował po Long Island. Jako autor jest przekonany, że w każdym z tekstów, zamieszczonych w tej książce, jest fragment, cząstka życia każdego z nas. Każdego z tych, którzy – z takich czy innych powodów – znaleźli się po tej stronie Atlantyku.
(…) Wypraszają nas jako ostatnich z ostatnich, więc wyciągam go na tę cholerną brooklińską mżawkę, wiszącą w powietrzu. Stoimy dłuższą chwilę, zawieszeni w nocnej pustce Wszechświata, a wtenczas Klipa zadziera głowę do góry, jakby tam spodziewał się znaleźć odpowiedź. W szeroko rozwartych oczach dostrzegam szaleństwo, a zaciśniętą pięścią wygraża niebiosom, nieczułym na jego klęskę. Trwa niczym posąg, a ja widzę na jego twarzy… Do dzisiaj nie wiem – łzy to były, czy krople dżdżu?” (Czas bohaterów)
Powyższy reportaż, zdaniem autora, przybliży zawiłe meandry kształtowania się woj. olsztyńskiego, z którym kilkadziesiąt lat wstecz związany był tyleż zawodowo, co i emocjonalnie. Jego „mazurskie” reportaże uhonorowane zostały kilkunastoma nagrodami regionalnymi i krajowymi w kategorii reportażu społecznego, gatunku dzisiaj praktycznie wymarłego.