Na Uniwersytecie w Olsztynie rozdają honory jak cukierki. Kilka dni po wyborach, zanim nowy prezydent zdążył złożyć przysięgę, profesor marzy publicznie o impeachmentach. A elity klaszczą i już szykują nową konstytucję…
czyli akademicki sen o impeachmentach, kajdankach i zamianie prawa w pałkę
Gdy zwykli Polacy żyją jeszcze emocjami po wyborach prezydenckich, na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie odbywa się uroczystość, która pokazuje, że są w tym kraju ludzie żyjący zupełnie innym rytmem. Nie interesują ich podwyżki, kredyty, bezpieczeństwo. Ich zajmuje coś znacznie wyższego. Ich zajmuje poczucie wyższości.
4 czerwca, w dniu 26. urodzin uniwersytetu, w sali konferencyjnej zebrali się rektorzy, senatorowie, ministrowie i marszałkowie. Wszystko po to, by w blasku reflektorów przyznać tytuł doktora honoris causa panu profesorowi Zbigniewowi Witkowskiemu — konstytucjonaliście. I to nie byle jakiemu. Człowiekowi, który z równą swobodą pisze o Watykanie, jak i o włoskiej gwardii papieskiej, ale którego największym marzeniem, jak sam wyznał, jest… impeachment. Tak, nie przesłyszeliście się.
W swoim półgodzinnym, wygładzonym akademickim przemówieniu, pan profesor snuł rozważania o „zaniedbanym standardzie sprawowania władzy publicznej”. Opowiadał o potrzebie rozliczalności. Cytował łacinę. Przestrzegał przed „kulturą bezkarności”. I nie byłoby w tym nic dziwnego — ot, profesorski standard — gdyby nie fakt, że odbyło się to dosłownie kilka dni po przegranej lewicy w wyborach prezydenckich, a jeszcze przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta.
Przypadek? Bynajmniej.
To nie był wykład — to była próba zasiania przekazu: my już wiemy, co dalej robić. Bo czym jest to całe gadanie o „odpowiedzialności konstytucyjnej”, jeśli nie przygotowywaniem gruntu pod zmianę ustroju? Ustroju, który — jak się domyślamy — miałby umożliwić „skuteczne” rozliczanie przeciwników politycznych. Brzmi znajomo?
Ale to nie wszystko. Bo pan profesor — jak na człowieka z klasą przystało — nie ograniczył się do jednej subtelnej aluzji. On się rozmarzył. Tak właśnie. Przed publicznością, złożoną z przedstawicieli establishmentu, zaczął z zapałem opowiadać o tym, jak prawo należy zmieniać, żeby można było „sprawniej egzekwować odpowiedzialność władzy”. Czytaj: jak wsadzać do więzienia tych, którzy przeszkadzają w marszu ku oświeconemu postępowi. Oczywiście — wszystko w majestacie prawa. Oczywiście — zgodnie z konstytucją. A najlepiej z taką, którą już sobie zawczasu przygotujemy.
Czy ktoś się sprzeciwił? Czy któryś z obecnych rektorów zapytał, czy akademia powinna być miejscem politycznych manifestów? Ależ skąd! Sala biła brawo, rektor się uśmiechał, minister kiwał głową, a promowani doktorzy przyklaskiwali.
Bo oto właśnie tak wygląda życie w bańce elit. To krąg samonagradzających się ludzi — doktoraty dla przyjaciół, oklaski dla kolegów, nagrody za lojalność wobec narracji. Tam nie ma miejsca na pluralizm, na wątpliwość, na prawdziwą debatę. Tam „uczony” to ten, kto myśli tak, jak trzeba.
A jak myśli pan profesor? Cytuję z pamięci: „Władza, która nie ponosi odpowiedzialności, traci demokratyczną legitymację”. Piękne słowa. Ale warto zapytać: kto tę odpowiedzialność ma definiować? I kto będzie decydował, która władza „traci legitymację”?
Bo jeśli odpowiedź brzmi: profesorowie, rektorzy, elity z uśmiechem przyznające sobie nawzajem tytuły — to znaczy, że wróciliśmy do PRL-u. Tylko w nowej, oprawionej w konstytucyjną kaligrafię wersji.
A więc: o czym marzą „elyty”?
O kraju, w którym to oni mówią, kto rządzi legalnie, a kto już nie.
O trybunałach, które rozliczają „ciemnogród”.
O salonach, gdzie zamiast głosu narodu słychać tylko głosy pseudoelit.
I o tym, żeby żadna inna Polska — ta od rodziny, tradycji i wolności — już się więcej nie odezwała.
Marek Adam
Link o całego nagrania uroczystości (prof. Witkowski od 2:40):
