Bruksela grozi zakazem eksportu polskiego drobiu. Tusk milczy. Zajęty? Pewnie. Może właśnie ustala z Von der Leyen, ile kurczaków jeszcze można zdeptać, zanim zrobi się głośno. Pytamy: kto tu rządzi — premier czy komisarz?
Polska branża drobiarska odetchnęła z ulgą. Na całe… dwa tygodnie. Komisja Europejska, z dobroci serca oczywiście, zawiesiła groźbę nałożenia zakazu eksportu i produkcyjnych „żółtych stref” w Polsce. Co na to rząd? Cisza. Premier Donald Tusk, który w kampanii potrafił krzyczeć do mikrofonu o „obronie polskiego rolnika”, teraz jakoś dziwnie zaniemówił. Kura mu grzebień odjęła?
To, co się dzieje, to nie tylko kryzys. To test. Test na to, kto dziś naprawdę reprezentuje interesy polskich producentów. A wynik? Polska: 0, Bruksela: 1. I to nie po dogrywce, ale po haniebnym walkowerze.
Czy rząd naprawdę nie wie, że polski drób to jedna z naszych największych eksportowych marek? Czy nie dociera do Tuska, że za każdym kilogramem mięsa z Warmii i Mazur stoi żywa gospodarka — tysiące ferm, pracowników, kierowców, producentów pasz? A może wie, ale nie chce zbytnio drażnić koleżanki z Brukseli? Może nie wypada?
Zamiast wysłać delegację z ministrami do Brukseli, zamiast grzmieć na unijnych salonach o zagrożeniu dla polskiego rynku, Tusk… siedzi cicho. Może znów był zajęty wywiadem u zaprzyjaźnionego dziennikarza. Może przeglądał sondaże. A może po prostu uznał, że kurczaki się same obronią.
A przecież jeszcze w piątek branża mówiła wprost: „Myśleliśmy, że to koniec”. I rzeczywiście — decyzja o zamknięciu eksportu dobiłaby cały region. Wielkopolska, Mazowsze, Warmia i Mazury — to nie są puste pola, tylko oś życia tysięcy ludzi. Ale co to obchodzi Tuska? On nawet nie zająknął się w tej sprawie. Może dlatego, że nie było jeszcze gotowej narracji z Brukseli?
Komisja Europejska wyciągnęła kartę ptasiej grypy, a polski rząd nie miał w zanadrzu nawet gołębia pokoju. Kiedy unijni urzędnicy grożą zakazem eksportu, Polska ma pełne prawo spytać: a gdzie byliście, gdy ukraiński drób zalał rynek bez kontroli? Gdzie byliście, gdy nasze fermy inwestowały w bioasekurację, a zachodnie w tym czasie „greenowały” PR?
Co więcej — o przyszłości polskiego rynku decyduje dziś jakaś komórka KE, bazując na statystykach i mapkach z zarażonymi kurczakami, które ktoś, być może celowo, zostawia w warmińskich lasach. Przypadek? Zbieg okoliczności? A może konkurencja zza Odry właśnie testuje, ile polska branża wytrzyma? A rząd? Udaje, że nie słyszy.
Odszkodowania? Owszem, są. Ale tylko wtedy, gdy hodowca sam zgłosi problem. Tylko wtedy, gdy nie ukryje wirusa. Tymczasem kto dziś wierzy, że inspekcja weterynaryjna działa sprawnie? A kto wierzy, że przeciętny producent ma czas walczyć z biurokracją i jeszcze liczyć na zrozumienie?
I najważniejsze: czy rząd planuje cokolwiek? Jakieś działania, strategię, plan awaryjny? Czy znowu wszystko zrzuci na samorządy, hodowców i „niesprzyjające okoliczności”? Bo klimat, bo ptaki migrujące, bo… Putina nie da się już obwinić?
Na Wielkanocnym stole zostaną może jaja. Ale te nie z ferm, tylko te polityczne — symbol niemocy, braku działania, bełkotu zamiast strategii. Zresztą, jakby premierowi zabrakło jaj, by choć raz tupnąć nogą w Brukseli, może warto mu przypomnieć, że nawet kogut pieje, zanim wzejdzie słońce.
Za dwa tygodnie Komisja Europejska wraca do tematu. Czy Tusk wreszcie coś powie? A może znowu przytaknie, uśmiechnie się do Von der Leyen i znów pójdzie na kompromis w imię „europejskich wartości”? Kiedyś mówiliśmy, że polska wieś stoi murem za PSL. Dziś wieś stoi z otwartą klatką i patrzy, jak Bruksela wyciąga kurczaka.
Marek Adam