Jak to zwykle bywa, wydarzenia z 6 stycznia w stolicy USA prowokują do poszukiwania historycznych analogii.
Np. taki Arnold Schwarzenegger, który był wybitnym kulturystą z Austrii, widzi w nich podobieństwo do tzw. kryształowej nocy. No cóż, jako potomek narodu, który ochoczo i dobrowolnie nie tylko przyjął niemiecką okupację, ale jeszcze bardziej ochoczo przyswoił nazistowskie idee, może mieć takie skojarzenia. Wyssał tę wiedzę z mlekiem matki.
W moim przekonaniu jednak – i tu przychylam się do już ogłoszonych podobnych opinii – mamy tu do czynienia z wydarzeniem porównywalnym z pożarem Reichstagu. A było to tak.
Niecały miesiąc po objęciu władzy przez Hitlera (w koalicji z partią konserwatywną) został spalony budynek niemieckiego parlamentu w Berlinie. O pożar oskarżono komunistów – ówcześnie druga siłę polityczną Niemiec. Hitler urządził igrzyska wokół tego wydarzenia, a trwała już kampania wyborcza w kolejnego parlamentu. W efekcie NSDAP osiągnęła absolutną większość, samodzielny rząd, zdelegalizowała najpierw partię komunistyczną, potem socjalistyczną, z resztą już nie było problemu. Poszło samo. Kiedy umarł Hindenburg Hitler został Fuhrerem i przejął władzę absolutną. To tak w skrócie.
Dzisiaj rolę komunistów odgrywa Trump, a żałosny establishment republikanów, odgrywa rolę socjaldemokratów.
I czy sądzicie Państwo, że wtedy „niemiecki przemysł” i „niemiecki świat kultury” był po stronie komunistów, socjalistów czy w ogóle był przeciwko Hitlerowi? Nie – tak jak dzisiaj w USA – wielki biznes i wielki showbiznes zlizywał Hitlerowi z ust każde słowo, tak mamy podobnie dzisiaj w USA. I pluli na komunistów tak jak dziś plują na Trumpa.
Nie upieram się co do szczegółów tej analogii, ale na moje oko, warto o tych niemieckich antecedencjach pamiętać.
Grzegorz Górski