I tak oto wydaje się, że dotarliśmy w toczącej się wojnie do momentu, który można nazwać punktem zwrotnym.
Ukraińcy ciągle się bronią, a dzięki rosnącemu wsparciu militarnemu, perspektywy ich oporu są – z punktu widzenia Rosji – zbyt długie. Oczywiście nawet z tym obecnym sekretnym wsparciem militarnym, Ukraina tej wojny wygrać nie może. Nie ma to już sił i zasobów własnych, a zachód jej z pewnością w tym nie pomoże.
Ale i Rosja już tej wojny nie wygra. Może wyniszczyć jeszcze więcej połaci Ukrainy, zrujnować potencjał tego kraju, doprowadzić do wyemigrowania 1/3 a może i 1/2 ludności, ale mowy o jakimkolwiek utrzymaniu, nie wspominając już o odbudowaniu całości czy choćby części Ukrainy, już nie ma.
Mamy więc totalny impas i perspektywę długotrwałego, destabilizującego przede wszystkim nas konfliktu. Nas, bo to my będziemy krajem frontowym, hubem zaopatrzeniowym, miejscem transferu milionów ludzi i konieczności udzielenia schronienia olbrzymim masom uciekinierów z Ukrainy. Do tego zmuszeni będziemy funkcjonować w stanie permanentnej podwyższonej gotowości bojowej. Żaden kraj bez potężnego wsparcia nie jest w stanie tak funkcjonować dłużej niż rok.
Dlatego w polskim interesie leży to, aby jak najszybciej doprowadzić do rozstrzygnięcia tej konfrontacji. Tym bardziej że lepszej okazji do złamania pozycji Rosji – tego największego od czterystu lat przekleństwa dla Polski – może znowu długo nie być.
Dziś widzimy, że „kolektywny zachód” wpadł w samouwielbienie, że po tygodniach „mąk” zareagował sankcjami i „twardym językiem” wobec Putina. Przecież to i tak dużo. A poza tym USA „udzieliły nam gwarancji”. Obrony „każdego centymetra”, choć o podobnych gwarancjach dla Ukrainy z 1994 roku jakoś liderzy USA nie są w stanie sobie przypomnieć.
Nie możemy zaakceptować tych frazesów. W interesie Polski leży to, aby obecny konflikt spowodował ciężką klęskę Rosji. Na tyle ciężką, aby na kilka dziesięcioleci została ona zepchnięta do defensywy.
Dlatego w naszym najlepiej pojętym interesie jest zmuszenie głównych sygnatariuszy ustaleń budapesztańskich – USA i Wielkiej Brytanii – do wykonania swoich gwarancji, a w ślad za nimi zaktywizować NATO. Bez tego nie uratujemy Ukrainy, a w dalszej perspektywie sami staniemy się ofiarą agresji i testowania na sobie jakości gwarancji zachodu.
Że to oznacza eskalację konfliktu i może wojnę? A co mamy teraz? Cieszymy się z tego, że bomby spadają dziś na Łuck czy Lwów, a nie na nasze miasta. Że spadną jutro? Że będziemy mieli potężne problemy społeczne i ekonomiczne, ciągle podsycane przez Rosję i jej zauszników i zostaniemy z tymi problemami sami. Bo Unia będzie się troszczyć o stan praworządności, a nie realną pomoc dla milionów ukraińskich migrantów.
Dziś gdy Rosja przykładnie się kompromituje, gdy obnażony został żałosny stan jej armii, a jednocześnie iluzją jest skuteczność „sankcji” i międzynarodowej jej „izolacji”, właśnie zdecydowane wsparcie Ukrainy może spowodować radykalny zwrot i upadek Rosji.
Dziś jest ona wstrząśnięta i bezradna. Skoro straszy uderzeniami nuklearnymi, to znaczy, że nie ma już żadnych innych sił, aby utrzymać się na powierzchni. Czy to oznacza, że zdesperowani i przerażeni wizją upadku rosyjscy włodarze sięgną po broń nuklearną? Odpowiedzmy sobie pytaniem? Czy po to kradli przez ostatnie ćwierć wieku miliardy dolarów, żeby dzisiaj rzucić je na stos, w imię zaspokojenia ego jednego faceta? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Skończył się czas miękkiej gry z Rosją, chociaż zastęp tych, którzy już przebierają nóżkami, aby wrócić do „konstruktywnych relacji” jest niemały. Oby to nie oni zdominowali dziś narrację „kolektywnego zachodu”. Jeśli się tak stanie, to wkrótce czy to Putin, czy to jego następca, znów będą brylować na berlińskich czy paryskich salonach.
prof. Grzegorz Górski