W Warszawie przeszedł coroczny Marsz Niepodległości – impreza, której generalnym założeniem jest przemarsz wszystkich ludzi, którym na sercu leży dobro Polski, i którzy cieszą się z niepodległości naszego kraju. Nie jest to – wbrew narracji mediów rzekomo wolnych – marsz zarezerwowany wyłącznie dla Polaków, jakkolwiek nie definiować naszych rodaków. Wprost przeciwnie – co roku pojawia się na nim wielu obcokrajowców, którzy z Polską związali swoje życie. Są oni witani przez uczestników z żywiołową radością i – bezspornie – dużym szacunkiem, co razi… rzekomo wolne media.
I choć przemarsz ludzi, z których większość dzierży w dłoni biało-czerwoną flagę odbywa się wzdłuż jednej ulicy – to Aleje Jerozolimskie – od ronda w ścisłym centrum Stolicy do Stadionu Narodowego daje się doskonale obserwować, w tym roku (podobnie, jak w poprzednich latach) każdy widzi go po swojemu. Przy czym im obserwatorowi bliżej do ulicy Czerskiej (gdzie znajduje się centrala „Gazety Wyborczej”), czy ul. Wiertniczej (gdzie jest siedziba stacji TVN) tym bardziej ten marsz wydaje się przerażający. Przy czym takiego obserwatora nie przeraża wcale rzekoma agresja tłumów, ale raczej to, że jest mniejsza, niż się spodziewali, lub że nie ma jej wcale. Nie wierzycie? Proszę kilka cytatów:
Bartosz Węglarczyk, niegdyś gwiazdor „GazetyWyborczej” tak ocenił ostatni marsz:
„To jest Marsz Nienawiści. Przerażające obrazy, hejt w czystej formie. A organizuje to polskie państwo. Przerażające”.
Przemysław Witkowski, który sam siebie nazywa „historykiem idei” i „badaczem ekstremizmów politycznych”, niegdyś pracownik „Wyborczej”, dzisiaj często cytowany przez rosyjskiego Sputnika autor „Le Monde diplomatique” i portalu OKO.press oraz „Krytyki Politycznej” zdobył się na większą eksplozję szczerości pisząc: „Marsz Niepodległości był spokojny. Nie spalono nikomu mieszkania, nie zdewastowano Empiku, nie zaatakowano skłotu ani nie wyrwano świeżo posadzonych drzewek. I to w kontekście aktualnej sytuacji politycznej powinno nas najbardziej martwić”.
Komu są wstrętne Urodziny Polski?
W święto niepodległości rzekomo wolne media dwoiły się i troiły, żeby zohydzić Marsz Niepodległości wszystkim tym, którzy widząc spokój uczestników we własnych telewizorach mogliby zechcieć doń dołączyć. I – w przeciwieństwie do konkurencyjnych stacji telewizyjnych, które nazywały marsz po imieniu (TVP Info – „Marsz polskich patriotów”, Polsat – „Marsz Niepodległości”) – TVN uporczywie tytułował wydarzenie „Marszem Narodowców”, nawet jeżeli stało to w jawnej sprzeczności z obrazami w telewizorze, gdzie można było zobaczyć także małe dziewczynki, czy ludzi o śniadym i ciemniejszym kolorze skóry.
Mimowolnie stałem się świadkiem próby prowokacji wykonanej przez niemłodą już lesbijkę (tak przedstawiała się „rozbrajającym” ją uczestnikom i policjantom), która uzbrojona w tęczową flagę w jednej ręce, a biało-czerwoną w drugiej, krzycząc coś o faszystach próbowała w towarzystwie równie tęczowych kolegów rączym krokiem wbiec w ciągnący Alejami Jerozolimskimi pochód. Szans nie miała żadnych, bo przed podobnymi prowokacjami od pochodu oddzielały ją metalowe barierki oraz policjanci, którzy dość szybko uświadomili pani, że nie ma tu miejsca na prowokacje. Maruderzy Marszu Niepodległości, którzy zostali nieco z tyłu szybko wyjaśnili jej, że tęczową flagę może nosić jak chce, i kiedy chce, ale „dzisiaj, w święto niepodległości na biało-czerwoną nie zasługuje”. Niezadowolona i – niestety (niestety dla niej, bo zależało jej na tym, żeby zostać męczenniczką) – nie pobita, oglądała Marsz Niepodległości z daleka, pilnowana przez policjantów.
Spokój na marszu nie spodobał się również Rafałowi Trzaskowskiemu, prezydentowi Warszawy, który użył wszystkich możliwych forteli prawnych, aby marsz zablokować na etapie projektu i planów, a koniec końców musiał się przyznać przez swoimi akolitami do zupełnej niemocy.
Zdążył jednak „oczyścić” stojącą w centrum Warszawy jedną z tablic upamiętniających miejsce masowych mordów na Polakach wykonywanych przez niemieckich żołnierzy w czasie II wojny światowej.
Ofiary Niemców
Mniej więcej miesiąc temu na ponad 100 tablicach upamiętniających miejsca, w których Niemcy zabijali Polaków za okupacji – upamiętniających, co ważne, przelaną krew tych co, zginęli z rąk „hitlerowców” – pojawiły się korekty, wykonane z tworzywa sztucznego tabliczki informujące, że to nie jacyś „hitlerowcy”, ale po prostu Niemcy zabijali Polaków. To prawda, którą wszyscy wynosimy ze szkół, prawda, o której wiedzą Warszawiacy i nie tylko, prawda, którą starannie pod dywan chcieliby zamieść potomkowie żołnierzy SS i Gestapo, jakże aktywnie włączający się w retorykę istnienia „polskich obozów zagłady”, etc.
Akcja nazwania rzeczy po imieniu zbolała – z niewiadomych powodów – rzekomo wolne media. Stacja TVN zrobiła dość obszerny materiał w „Faktach” o tym, że to nie Niemcy (sic!) zabijali Polaków, bo w SS służyli ludzie różnych narodowości, zaś za tabliczkami stać mają Kluby Gazety Polskiej. Również tu wypowiadał się Rafał Trzaskowski, z niewiedzy albo celowo, posługując się samymi kłamstwami. Nic w tej informacji nie było prawdziwe – o czym wiedzą najstarsi mieszkańcy stolicy, którzy stracili, bywa, że całe rodziny, w prowadzonych przez Niemców egzekucjach, czy przesłuchaniach a przede wszystkim Gazeta Polska.
To nie kluby Gazety Polskiej przeprowadziły akcję korekty historycznych napisów, ale właśnie starsi mieszkańcy Warszawy – niezrzeszeni i najzupełniej prywatnie. Rafa Trzaskowski, który groził sądem za rzekome zniszczenie majątku miasta, zapomniał dodać, że tablice nie należą do miasta i jakikolwiek sąd, czy prokuratura musiałyby wniosek Trzaskowskiego odrzucić, jako że nie jest on stroną w sprawie.
Z korzeniami w PRL
– Ich czyszczenie będzie kosztowało 700 tysięcy złotych – mówił Trzaskowski w TVN i… znów skłamał. Tabliczki można zdjąć, czego dowodem jest zdjęcie jednej z nich przez służby miejskie przed Marszem Niepodległości. Kilku folksdojczów próbowało zdjąć, lub zniszczyć je w innych miejscach, jednak bezskutecznie.
Większość jednak została na swoich miejscach – Warszawiacy dobrze wiedzą, kto mordował ich rodziny. Wiedzą o tym również opracowania historyczne, a nawet proste Google. Zacytujmy jedną z takich informacji:
„Mordowani na ulicach, we własnych domach, szpitalnych łóżkach, kościołach. Tak przerażającego okrucieństwa Niemców, jak w Warszawie podczas Powstania w 1944 roku, nie doświadczyli mieszkańcy żadnego europejskiego miasta!”.
Skąd więc ci „hitlerowcy” na tablicach jeszcze w PRL rozstawianych w Stolicy w miejscach mordowania Polaków? Odpowiedź jest prosta – po wojnie władza ludowa dzieliła Niemców na dobrych i złych. Ci pierwsi mieszkali w Niemieckiej Republice Demokratycznej, ci źli – w RFN, dokąd próbowali uciekać byli żołnierze i urzędnicy III Rzeszy i ich rodziny. Tyle przynajmniej mówiła nam propaganda PRL. I choć nikt nie miał wątpliwości, że to Niemcy mordowali Polaków, poprawność polityczna komunistów kazała wykluczyć z tej grupy właśnie komunistyczne Niemcy.
Paweł Pietkun