„Napoleon” Ridleya Sotta wszedł na ekrany. Zacznę od wątków polskich, bo co może być ciekawszego!
Po pierwsze, nazwa Polska pada dwa razy. Raz jak cesarz idzie na Moskwę i drugi, jak się z niej wycofuje. I super, bo tak istotna w epoce napoleońskiej Hiszpania nie jest wspomniana ani razu. Gorzej wypadają polskie wojska. Nasi szwoleżerowie i ułani byli jedną najbarwniejszych formacji armii napoleońskiej. I co z tego, jeżeli ZAWSZE noszą pokrowce na czakach, przez co oczywiście nie widać ich piękna i cech charakterystycznych. Ten idiotyczny obyczaj w angielskiej kinematografii zapoczątkowała seria filmów o Sharpie z Seanem Beanem z początków lat dziewięćdziesiątych, a Ridley Scott go kontynuuje. Ale to naturalnie nie są główne wątki filmu.
Zacznijmy wobec tego od początku. Już plakat do filmu pokazuje stosunek reżysera do bohatera filmu. Wykorzystał do niego obraz Paula Delaroche’a „Napoleon w Fontainebleau”. Cesarz jest na nim przegrany i zaszczuty. Taki sposób przedstawienia jest wyjątkiem w bogatej ikonografii napoleońskiej, i choć autorem jest Francuz odpowiada brytyjskiemu wizerunkowi Bonapartego krwawego karła Boniego, brutala i uzurpatora, kabotyna i megalomana, a w końcu losera pokonanego przez Wellingtona. I tak go Joaquin Phoenix kreuje. Sukces Bonapartego jest absolutnie niezrozumiały.
A dlaczego cieszył się taką popularnością? Tego się nie dowiemy, podobnie jak tego co, oprócz – jak to nakreślił reżyser – obsesyjnie pożądanego syna, po sobie zostawił. Z kontekstem wydarzeń reżyser sobie zdecydowanie nie poradził. Za to Brytyjczycy zawsze wypadają efektownie. Jednak jeżeli reżyser chciał pokazać chwałę angielskiego oręża, to dlaczego nakręcił film o Napoleonie?
Wybór bitew jest taki, żeby na cztery pokazane starcia, dwa razy cesarz walczył z Anglikami. Piąta batalia, to ostrzelanie piramidy Cheopsa i upadek z konia jakiegoś mameluka. Sceny bitew są zdumiewająco słabe, już nawet te z dawnych filmów przewyższają je rozmachem i kunsztem. Cesarz Francuzów był w końcu bogiem wojny. Bitwy napoleońskie – to starcie wielotysięcznych mas po każdej ze stron. To rozmach, przestrzeń, głębokie kolumny piechoty i setki kawalerzystów. Widać to na przykład w filmie Waterloo z 1970 roku (nota bene szwoleżerowie mają tam piękne rogatywki bez pokrowców). Relacje Napoleona z Józefiną, które zajmują gros czasu, są po prostu nudne. Wulgarnie sfilmowane mają potwierdzić wizerunek Napoleona jako prymitywnego żołdaka. Zostawmy już niezgodności z faktami, to w końcu film fabularny i pewne skróty i symbole są naturalne. Ale przecież Józefina przeziębiła się witając Aleksandra I. Było zimno, a ona chciała mieć duży dekolt… Naturalnie nie można zaprzeczyć, że Bonaparte starał się wejść do klubu koronowanych głów. Jednak jest też faktem, że intelektem i osiągnięciami (choć nie urodzeniem) często ich przewyższał. Wszak najważniejszym dokonaniem Aleksandra I był wówczas udział w uduszeniu tatusia szarfami od orderów, o czym zresztą w filmie wspomniano. I tak, w dzisiejszych, demokratycznych czasach, widz ma wyjść z kina z przekonaniem – a gdzie to się pchał ten parweniusz!
Pięknie sfilmowana została koronacja – dokładnie według obrazu Davida. Bardzo słabo pożar Moskwy. Zamach 18 brumaire’a został ukazany w zgodzie z ikonografią i bardzo plastycznie. Najlepsze są chyba sceny rewolucji, też zgodne z angielskim kanonem, czyli pokazanie mieszaniny okrucieństwa i demagogii. Ale to kilkanaście minut na początku, i żeby je zobaczyć chyba nie warto iść do kina…
dr Jarosław Schabieński
Film „Napoleon” w reżyserii Ridleya Scotta 2023 r.