Totalsi w całej Polsce – również na Warmii i Mazurach – zacierają ręce w związku z konferencją ustępującego szefa Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia, który uznał, że premier nie miał prawa przygotowywać w Polsce wyborów kopertowych podczas wyborów prezydenckich w 2020 roku. Jednak i totalsi, i Banaś zbyt pochopnie założyli, że epidemią trawiącą Polskę jest nie tyle koronawirus, co zbiorowa amnezja. Tymczasem… kalendarz wyborów prezydenckich wyglądał zupełnie inaczej, niż przedstawiają go dzisiaj panowie z umierającej PO. A wyborcy doskonale go pamiętają.
– Premier złamał prawo, po raz pierwszy od 30 lat! – grzmi Borys Budka. Wtórują mu wszyscy posłowie Koalicji Obywatelskiej i gremialnie nawołują do natychmiastowej dymisji Mateusza Morawieckiego i całego rządu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że panowie cierpią na zaawansowaną amnezję, zaś polską Konstytucję mają głęboko pod… kością ogonową.
Wróćmy na chwilę do tej trudnej, ubiegłorocznej, kampanii prezydenckiej, w której Platforma Obywatelska zupełnie się pogubiła raz popędzając rząd do wyborów, innym razem stosując obstrukcję mającą na celu złamanie konstytucyjnego wymogu wyboru Głowy Państwa w odpowiednim terminie.
A to było tak…
Jak doskonale pamiętamy, Platformie spieszyło się z wyborami, skoro tylko wybrała swoją pierwszą kandydatkę Małgorzatę Kidawę-Błońską, kobietę która nie błyszczała na tle innych kandydatów skutecznie spychając szanse Koalicji Obywatelskiej na same doły przedwyborczych sondaży. Wówczas – a było to mniej więcej rok temu – KO postanowiła zamienić kandydatów. Kidawę-Błońską odsunięto, w sposób mało elegancki – co zauważyli wszyscy kandydaci w prezydenckim wyścigu. Ale to nie moment, żeby oceniać w jaki sposób politycy KO – z równouprawnieniem kobiet na sztandarze – zachowali się wobec partyjnej koleżanki. Dość powiedzieć, że zamiast niej wyznaczyli na kandydata Rafała Trzaskowskiego, prezydenta Warszawy, który ostatnio mocno polubił Olsztyn.
Problem z Trzaskowskim był taki, że wystartował w połowie wyścigu i potrzebował nieco więcej czasu na kampanię wyborczą. Najwygodniejszym wyjściem wydawało się wówczas przesunięcie terminu wyborów. Przesunięcie na tyle odległe, żeby nadgonił stracone tygodnie.
W połowie 2020 roku w Polsce dość mocno odczuwaliśmy pandemię. Stała się więc doskonałym pretekstem do odsunięcia wyborów, a z pewnością bardzo dobrym argumentem na pozbawienie możliwości głosowania pokolenia ludzi starszych, którym – jako grupie największego ryzyka – rekomendowano pozostawanie w domach. Zresztą działało już wówczas nowatorskie dla Europy rozwiązanie polskiego rządu polegające na ustaleniu tzw. „godzin dla seniorów” w sklepach spożywczych i drogeriach. Warto przypomnieć, że były to jedyne funkcjonujące wówczas sklepy.
W oczywisty sposób seniorzy nie powinni brać udziału w pracach komisji wyborczych, ani tym bardziej plątać się po punktach wyborczych z kartami do głosowania. Dla jej własnego bezpieczeństwa prawa wyborcze grupy, która w naturalny sposób była elektoratem urzędującego prezydenta związanego z PiS, powinny być zawieszone.
Jednak w obronie praw wyborczych wszystkich Polaków wystąpił rząd i część ugrupowań politycznych, którym nie były bliskie odprawy polskich ambasadorów przed rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Sergiejem Ławrowem (obyczaj, który próbował zaszczepić Radosław Sikorski, szef MSZ w rządzie Donalda Tuska).
To właśnie wówczas pojawił się pomysł przeprowadzenia wyborów w trybie hybrydowym – w komisjach wyborczych oraz korespondencyjnie.
Marszałek kopertnik
Również wówczas po raz pierwszy w publicznych przekazach pojawił się Tomasz Grodzki, Marszałek Senatu z PO, który mówił o śmiercionośnych kopertach. Było oczywiste, że w obszarze kopert Grodzki jest niekwestionowanym autorytetem – to wykazała niedługo później prokuratura zajmująca się kopertami, które Grodzki dostawał jako lekarz od swoich pacjentów. Kopert było trochę, więc Grodzki opowiadając o kopertach z pewnością wiedział, co mówi.
Jednak w gorącej przedwyborczej dyskusji Koalicja Obywatelska nie zauważała tego, że niedotrzymanie konstytucyjnego terminu zaprzysiężenia prezydenta doprowadzi do bezprecedensowego kryzysu konstytucyjnego w Polsce oraz postawi nasz kraj w trudnej sytuacji, w której nie będzie… głowy państwa. Kadencja Andrzeja Dudy wygasała bez względu na termin wyborów i zaprzysiężenia nowego prezydenta. Zaś nawet najwierniejsi Platformie sędziowie KRS i SN przyznawali, że w sytuacji, w której prezydent nie umiera, jego funkcji nie może pełnić – nawet przejściowo – Marszałek Sejmu.
Rząd wykonał wówczas ruch, za który dzisiaj związany z totalną opozycją ustępujący prezes NIK, próbuje karać państwowej spółki – Pocztę Polską oraz Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych. Premier nakazał bowiem rozpoczęcie drukowania kart wyborczych i kopert do głosowania korespondencyjnego (na które – bez uzasadnienia – nie chciała się zgodzić wybrana za czasów PO Państwowa Komisja Wyborcza). Czasu do utrzymania konstytucyjnego terminu było coraz mniej, a rozwijająca się pandemia, do której wybuchu przyczyniły się wprost organizowane przez Koalicję Obywatelską marsze protestacyjne, wskazywała, że po raz pierwszy w historii polskiej demokracji będziemy korzystać ze sprawdzonego wariantu brytyjskiego, czyli głosowania listownego.
Koniec końców wybory odbyły się normalnie i wygrał je – po raz drugi – Andrzej Duda, co nie było zaskoczeniem ani dla większości Polaków, ani dla międzynarodowych obserwatorów polskiej sceny politycznej.
Łabędzi śpiew
Kontrola NIK i wolta Mariana Banasia jest zaś niczym więcej, niż łabędzim śpiewem totalnej opozycji tracącej dzisiaj zaufanie również we własnym, dotychczas żelaznym, elektoracie. Łabędzim śpiewem, który – jak mówią ludowe przekonania – jest ostatnim, przedśmiertelnym krzykiem wydawanym przez łabędzia niemego, znanego z naszych jezior i stawów.
Banaś powiedział wprawdzie, że premier złamał prawo, ale terminy konstytucyjnie skrzętnie podczas swojej konferencji przemilczał. Nie złożył również doniesienia do prokuratury przeciwko premierowi, co także świadczy o słabości NIK-owskich zarzutów.
Warto zauważyć, że przeprowadzenie wyborów zgodnie ze scenariuszem polityków Platformy Obywatelskiej stanowiłoby zagrożenie dla bezpieczeństwa Polski. A Mateusz Morawiecki stałby dzisiaj nie przed wątpliwej jakości zarzutami Banasia i Budki, ale przed Trybunałem Stanu, który mógłby mu słusznie wymierzyć najwyższą przewidzianą dla polityka karę.
Byłby to wówczas jedyny argument, jakiego mogłaby użyć w kampanii wyborczej odarta z wiarygodności totalna opozycja.
Paweł Pietkun