W historii konfliktów wojennych, jednym z najważniejszych atutów jakimi dysponowała strona atakująca, było zawsze zaskoczenie. Dlatego skrycie przeprowadzano mobilizację, skrycie przesuwano jednostki wojskowe, ukrywano ich miejsca dyslokacji czy pozycje wyjściowe, wreszcie starano się utrzymywać w największej tajemnicy ilość wojska i jego uzbrojenie. To zawsze była znacząca część ewentualnego sukcesu. W ogóle zaskoczenie przeciwnika jest fundamentem wszelkich działań wojskowych. Kto postępuje inaczej, może być potraktowany jak – z przeproszeniem – idiota.
Czy Rosjanie są idiotami? Od ponad roku trąbią na cały świat, że chcą uderzyć na Ukrainę, sami informują, jakie wojska do tego przeznaczają, co aktualnie przewożą i dokąd, pozwalają fotografować i identyfikować, wręcz pozwalają na „przecieki”., kiedy zechcą działać. Pozwalają drugiej stronie na mobilizację jej sił, odpowiednie rozlokowanie jej wojsk, patrzą spokojnym okiem, jak się dozbraja.
Czy Rosjanie są idiotami? No raczej nie. Więc czemu służy ta maskarada, odgrywana od ponad roku?
Gdyby Rosjanie chcieli wejść pełnowymiarowo na Ukrainę, mieli na to dość czasu i możliwości. I lepszą proporcję sił. Zaskakując Ukraińców, mogli rozstrzygnąć sprawę w minionych miesiącach już wiele razy. Czyli wniosek nasuwa się sam – nie może tu chodzić o żadną, wielką agresję.
Ale za to – jako pojętni uczniowie myśli Sun Tzu wiedzą, że po pierwsze, groźba użycia siły może skuteczniejszym narzędziem osiągnięcia celów niż jej użycie – wystarczy tylko odpowiednio zademonstrować swoją siłę i determinację jej użycia. Po drugie, mają świadomość, że samo użycie będzie dla nich zbyt kosztowne, więc nie ma sensu tego robić. I bynajmniej nie myślę tu o „strasznych sankcjach” Bidena – z tym sobie Rosja poradzi.
Tak naprawdę Rosja boi się dwóch rzeczy: po pierwsze tego, że tak wyciśnie Ukrainę z sił i środków, że kiedy przyjdzie jej ten kraj brać na własne utrzymanie, to temu po prostu nie podoła. Już dzisiaj Rosja wbija zęby w ścianę z powodu skutków „zagospodarowania” Krymu, a także ponoszenia kosztów rebelii w Donbasie. A to przecież jest nic w porównaniu z kosztami utrzymania Ukrainy, przy konieczności ponoszenia już teraz znacznych kosztów utrzymania Białorusi. Po drugie, rosyjska gospodarka przejściowo korzysta na wysokich cenach energii i jak się wydaje, tylko dzięki temu nie doszło do głębokiego jej załamania w ostatnim czasie. Ale Rosjanie wiedzą, że ta koniunktura niedługo przejdzie, a zgromadzone zapasy znowu zostaną szybko przejedzone po to, aby choć na trochę uspokoić coraz bardziej zniecierpliwione spadającym poziomem życia społeczeństwo. Już samo załamanie pozycji rosyjskiej na rynkach finansowych obecnie, powoduje wiele perturbacji dla ekonomiki kraju, nie mówiąc o kieszeniach samego Putina i jego kamandy. Wojna spowodowałaby niekontrolowane tąpnięcie.
Jest oczywiście jeszcze wiele problemów, przed którymi stoją włodarze Rosji – dlatego potrzebują sukcesów imperialnych, aby przykryć i uzasadnić swoją nieudolność w rządzeniu krajem. Ale konflikt w wielkiej skali skończyłby się dla Rosji dzisiaj tym, czym się skończyła I wojna światowa.
I PUTIN I JEGO OTOCZENIE DOBRZE O TYM WIEDZĄ.
Bredzenie Bidena, że jeśli Rosja zrobi niedużą interwencję, to USA nie będą reagować, było właśnie zachętą do podążania taką ścieżką. A stroszenie piór ma tylko wywoływać popłoch, osłabiać bezpośredniego przeciwnika, a ogłupiałą opinię zachodnią przygotować do tego, że jeśli Rosja zdecyduje się na „małą agresję”, to wszyscy odetchną z ulgą, ciesząc się sukcesem, że nie doszło do wielkiej wojny.
W mojej ocenie obserwujemy właśnie swoiste ostatnie podrygi tego typu aktywności Rosji. W perspektywie kilkunastu miesięcy Rosja straci zdolność do wykonywania nawet takich, rytualnych akcji, a jej problemy wewnętrzne spowodują konieczność zaniechania takich przedsięwzięć. Z tego przesilenia Rosja wyjdzie zapewne jeszcze zwycięsko, może zdoła raz jeszcze powtórzyć taki manewr, ale będą to już dla niej pyrrusowe zwycięstwa.
Ważne jest to, abyśmy nie wystawili się tak, że owo ostatnie zwycięstwo Rosji odniesie naszym kosztem. Jeśli przetrwamy trudny 2022 roku, później będzie już z górki.
prof. Grzegorz Górski