Drugi etap kampanii wyborczej na urząd Prezydenta RP rozpoczął się powodzią w Warszawie oraz zestawem kłamstw, które media sprzyjające totalnej opozycji wyjątkowo chętnie powielały i powielają. Tylko, że tym razem te kłamstwa pozwalają przynajmniej na to, aby w przestrzeni publicznej rozpocząć dyskusję na temat szacunku kandydatów do swoich wyborców, czyli do Polaków.
Kiedy zaczynałem pisać ten felieton siedziałem w kawiarni przy Rondzie im. Dmowskiego w Warszawie. Dotarłem tu w strugach deszczu, mokry od stóp do głów. I chyba po raz pierwszy w życiu bardziej, niż mokra głowa i ociekająca wodą marynarka, przeszkadzała mi woda chlupiąca w butach i ciężkie od wody, mokre do kolan spodnie. Podobnie jak lekko licząc kilkuset warszawiaków, próbowałem przejść suchą nogą przez przejście podziemne między stacją metra Centrum a Aleją Marszałkowską. To mi się nie udało, ale prawdziwe pandemonium czekało mnie dopiero kiedy chciałem wejść pod prąd silnego strumienia wody spływającego z chodnika. Kilka metrów dalej grupa biznesmenów w eleganckich garniturach brnęła po kolana w wodzie chodnikiem między dawnym hotelem Forum (dzisiaj to Novotel) a brazylijską restauracją, w której byli (co podsłuchałem) umówieni na spotkanie.
To co mówili, a właściwie wykrzykiwali do siebie, nie nadaje się do publikacji. Trzeba im oddać, że choć przeklinali przez przynajmniej 10 minut żaden z nich ani razu się nie powtórzył. Dotarło do mnie, że internetowy żart jako żywo przystaje do poniedziałkowej sytuacji dotyczącej wszystkich przebywających wówczas w stolicy: jeśli nie znasz języka polskiego, a idziesz po zalanych deszczem ulicach Warszawy, tak naprawdę nie masz co powiedzieć.
Trzask i z Warszawy jest Wenecja
Po Trzaskowskim choćby potop
Zanim skręciłem do kawiarni zdążyłem usłyszeć, że obserwowani przeze mnie biznesmeni byli wyborcami kandydata Trzaskowskiego. I, że już nie będą – bo jeżeli tak wygląda Warszawa po 20 minutach ulewnego deszczu, to jak będzie wyglądać Polska po pięciu latach prezydentury takiego… kogoś?
Trzeba Wam bowiem wiedzieć Drodzy Czytelnicy, że od czasów kiedy za sterami Warszawy zasiadł Rafał Trzaskowski z i tak niewydolną kanalizacją burzową stolicy zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W niektórych miejscach przeszkadzał jej nawet niewielki deszcz, nie mówiąc o oberwaniu chmury. Tym razem jednak wodą wypełnione było całe miasto – stacje metra, Dworzec Centralnym, podziemne przejścia, czy piwnice wyższych uczelni (gdzie zwykle znajdują się serwery komputerowe). Plotka, jaka jeszcze tego samego wieczoru wypłynęła ze stołecznego ratusza, że zapchanie się kanalizacji burzowej ma związek z zamknięciem tej kanalizacji i zakazem wydanym urzędnikom magistratu, żeby nie spuszczali niczego do Wisły przez całą kampanię wyborczą (bez względu na to, czy to ścieki, czy woda zalewająca ulice miasta) nabrała wiarygodności. Nawiasem mówiąc ratusz nie zdementował tej informacji, w ogóle się do niej nie odniósł.
Rafał Trzaskowski nie pojawił się w stolicy – zapewnił, że potrafi zarządzać miastem zdalnie. Przecież można – zdalnie zarządzali klęskami żywiołowymi premierzy z SLD, czy z Platformy Obywatelskiej ze sławnym wyjazdem Donalda Tuska we włoskie Dolomity. Trzaskowski ma za sobą dobrą szkołę i wiadomo było, że powódź powodzią, a on będzie prowadził kampanię wyborczą tam, gdzie nie padną niewygodne pytania.
A Warszawa… cóż, Trzaskowski, niczym cesarz w Andersenowskiej baśni „Nowe szaty cesarza” okazał się zupełnie nagi.
Problem pojawił się jednak wówczas, kiedy zwolennicy wiceprzewodniczącego PO, chętnie robiący sobie z nim zdjęcia w środkach komunikacji publicznej, zaczęli komentować nie wiadomo gdzie znalezione przez TVN informacje o tym, że na Trzaskowskiego głosowali sami młodzi i inteligentni, zaś na Andrzeja Dudę en masse głosowali starzy, niewykształceni i nierokujący Polacy.
Nie wiemy kto na kogo głosował
– Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludźmi środowiska wiejskiego, głosami emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem. To chyba trochę dziwne w tak pięknym i rozwijającym się kraju jak nasza Polska – napisał Zbigniew Boniek wcale nie ukrywając kpienia z elektoratu obecnego prezydenta.
Bońkowi za tę kpinę oberwało się z każdej strony. Jednak odwołał się do bliżej nieokreślonych i z pewnością niewiarygodnych sondaży, które pokazane przez TVN miały na celu wyłącznie wykpienie wyborców Dudy.
Prawda jest jednak taka, że wybory w Polsce są powszechne i… tajne. Żadna komisja wyborcza nie wie, jakie wykształcenie ma głosujący, ile zarabia, ani nawet w jakim jest wieku. Gdyby wiedziała byłoby to złamanie Konstytucji i prawa wyborczego, które mogłoby się skończyć nawet unieważnieniem wyborów.
Załóżmy więc, że stacja TVN powołała się na badania sondażowni, której ankieterzy zadawali pytania o wiek i wykształcenie badanych. Na ile takie badania są wiarygodne? Na tyle, na ile wyborca pytany o szczegóły ze swojego prywatnego życia znajdzie cierpliwość do dzielenia się informacjami o sobie z kimś obcym. Na dobrą sprawę odpowiadając mogą sobie nawet zmienić płeć.
Nie wiemy do końca jaki jest elektorat Andrzeja Dudy. Wiemy z pewnością, że jest liczniejszy i z pewnością bardziej świadomy polskości, niż ci którzy uwierzyli w kolejne obietnice bez pokrycia składane przez wiceprzewodniczącego partii politycznej, która w kilku ostatnich wyborach dostawała czerwone kartki. Nie tylko za to, że nie dotrzymywał słowa, ale także za to, że kiedy instytucje analityczne mówiły o tym, że Polakom może zabraknąć na jedzenie, jej politycy wysyłali rodaków na mirabelki i szczaw. Warto o tym pamiętać w następnej turze wyborów prezydenckich. Szczególnie na Warmii i Mazurach, które w większości, po raz pierwszy zagłosowały za politykiem, nie politykierem…
Paweł Pietkun