Politycy opozycji wciąż śnią o zmiażdżeniu obozu rządzącego – co jest zdumiewające I świadczy albo o nieumiejętności oceny sytuacji, w jakiej się znajdują, albo o nieukrywanej już pogardzie do własnych wyborców. Jedno i drugie zupełnie ich dyskwalifikuje.
Przez ponad dwa miesiące politycy tzw. totalnej opozycji wyli wręcz o umożliwienie dziennikarzom z Polski w strefie przygranicznej, w której miało dochodzić – przynajmniej zdaniem białoruskich władz oraz powtarzającym po nich rzeczonych dziennikarzy – do ciągłego łamania praw człowieka przez polskie służby i polskie wojsko. Ofiarami mieli być uchodźcy z Bliskiego Wschodu masowo sprowadzani przez reżim Łukaszenki w celu wywołania gigantycznego kryzysu na granicy z Polską i republikami bałtyckimi.
Ruch Łukaszenki się nie udał – kryzys zaistniał wyłącznie na granicach, do żadnego z unijnych państw graniczących z Białorusią nie udało się uchodźcom przedostać. Choć udało się rosyjskim i białoruskim służbom zamieszać dość mocno w polskim kotle politycznym.
Jak to przy mieszaniu – na wierzch wypłynęli przede wszystkim ci, którzy do tej pory byli na dnie i ani swoją pracą, ani zdolnościami intelektualnymi nie mogli za specjalnie wypłynąć na powierzchnię i rozbłysnąć w dyskusji publicznej. Stąd te biegi posłów na granicy polsko-białoruskiej, stąd te obelgi adresowane do polskich służb mundurowych.
Szansę w zaakceptowanym przez Kreml ataku na granice Polski i republik bałtyckich dostrzegli również europarlamentarzyści, którzy do tej pory wydawali się cokolwiek bardziej światli.
Janina Ochojska, onegdaj znana z Polskiej Akcji Humanitarnej, która swoją wielką pracę na rzecz potrzebujących zamieniła na karierę polityczną w barwach… w barwach, jakie wybrała, krytykowała nie tylko pracę pograniczników, ale istnienie samej granicy w ogóle.
– Dlaczego zamknięto tę granicę? Dlaczego, kiedy ci ludzie przyszli tam, dlaczego je zamknięto? Tam jest kilka osób, które rzuca kamieniami. Stosuje się wobec nich nieadekwatną siłę. Rozwiązać ten problem można tylko w ten sposób, że zacznie się procedurę, która pozwoli części osób zostać w Polsce, części wyjechać do Niemiec, a część z nich zostanie deportowana – mówiła Janina Ochojska w mediach.
Trudno wyobrazić sobie, do jakiej eksplozji Ochojskiej doszłoby, gdyby któryś z naszych pograniczników oddał strzał w stronę osób próbujących przekroczyć granicę państwową w niedozwolonym miejscu – do czego, nawiasem mówiąc, mają pełne prawo.
– Ja rozumiem, że jest to odpowiedź na agresję uchodźców, natomiast użycie armatek wodnych jest naprawdę niehumanitarne – wystrzeliła Ochojska w jednym z wywiadów. To dziwne, bo nie wydawało jej się niehumanitarne używanie armatek wodnych przez policję wobec uczestników pierwszych marszów niepodległości. A przecież ich również nie polewano wodą latem.
Dzisiaj można już pojechać na granicę. Można zobaczyć, jak wyglądają prowokacje Białorusi, jak miewają się uchodźcy i jak „niehumanitarnie” zachowuje się polska Straż Graniczna, nie wpuszczając anonimowych intruzów do naszego kraju. Tylko, że… nie ma tam żadnego dziennikarza, ani żadnego polityka.
Temat się skończył – również dla tzw. „wolnych mediów”, które straciły zainteresowanie tematem dokładnie w momencie, kiedy trzeba było zmierzyć się z prawdą. Nie interesuje ich dziennikarska powinność – przecież właśnie teraz powinni ruszyć na polską granicę, niektórzy dalej, bo na granicę ukraińsko-rosyjską po to, żeby opisywać, co tam się naprawdę dzieje. Kto jest zainteresowany prawdą po stronie opozycji? No właśnie…
Dziennikarze – jak raz ci sami, którzy tak głośno domagali się dostępu do granicy – dzisiaj zajmują się czymś zupełnie innym. Chodzi o podsłuch i sławnego już Pegasusa, który (jeżeli opierać się na doniesieniach medialnych) jest trochę aplikacją a trochę oprogramowaniem, który przejmuje kontrolę nad telefonem podsłuchiwanego.
W ciągu kilkunastu godzin od pierwszego doniesienia o wykorzystaniu Pegasusa w Polsce, nad Wisłą zaroiło się od specjalistów podsłuchowego oprogramowania. Kolejni politycy zgłaszali się do mediów z informacją, że oni też mieli Pegasusa. Cały happening przypominał trochę przechwalających się 15-latków, że oni też już mieli kiłę, choć tak naprawdę żaden z nich nie wie, co to takiego.
Nękanie przez Pegasusa stało się bardziej modne, niż pozytywny test na Covid, a (jak mówi ulica i zagranica) polskie służby w swojej gorliwości miały podsłuchiwać każdego – od prawnika obsługującego przestępców, przez szefa rolniczych bojówek, a na dziennikarzach i paniach ze sklepów kończąc.
Mania wielkości rozdęła raz jeszcze i tak niemałe ego opozycjonistów i ciut większe dziennikarzy „wolnych mediów”. Wielu mówiło mi wprost, że „mają pegasusa” – przyznając się niby wstydliwie, a jednak z dumą. Nie sądzę – bo jeżeli odrzeć z propagandy i powtórzeń słowa, których tak wiele wypowiadają, okazuje się, że nie mówią nic. Albo mówią coś, co jest po prostu nudne. I konia z rzędem temu, komu chciałoby się ich podsłuchiwać.
To oczywiste, że służby specjalne – w każdym kraju – chciałyby podsłuchiwać, ile wlezie. W końcu takie jest ich zadanie. Bezspornym faktem jest jednak również to, że zdecydowanie szanują swój czas i koszty. Ani Michał Kołodziejczak z Agrounii, ani Krzysztof Brejza z PO nie są postaciami o znaczeniu fundamentalnym, nad którymi trzeba byłoby się aż tak pochylać. Nie wspominając o całej reszcie drugoligowych polityków i dziennikarzy z PO. Nie muszą się bać – jestem przekonany, że nie chciałby ich podsłuchiwać nawet Kreml. Tu akurat nie musiałby, bo i tak duża część z nich z ochotą zwierza się z tajemnic rosyjskim spółkom medialnym i ich dziennikarzom.
Paweł Pietkun