Było lato 1944 roku. Przyszła wiadomość: Sabierajtie sia, ujeżdżajetie w Polszu (Pakujcie się, wyjeżdżacie do Polski). Najśmieszniejszy był pierwszy wyraz, bo co mieliśmy pakować? Opętała nas radość. Ja w tym nic nie widziałem atrakcyjnego, gdyż innego życia nie pamiętałem. Wydawało mi się, że to jest szczyt komfortu w jakim my żyjemy. Takie sprawy jak kupienie chleba, że w ogóle jest takie coś jak cukierki, to były dla mnie rzeczy abstrakcyjne.
Podstawiono wóz drabiniasty, zaprzężony w woły i wszyscy zesłańcy ze swoim mieniem załadowali się na ten wóz. Teraz droga na Aktiubińsk, na kolej. Podróż zabrała nam dwie doby. Przyjechaliśmy do Aktiubińska, do zajazdu na ulicy Inwalidów 15. Przyjechaliśmy, już były grupy Polaków. Ten zajazd prowadził Tatar. Tatarzy stanowili duży odsetek mieszkańców. Darzyli wielką sympatią Polaków. Furman, który jechał wołami, zażądał zapłaty za przewóz, mimo że miał zapłacone za to w sowchozie. Ile kogo było stać, to z radości mu Polacy dali, ale furman się uparł, że chce 600 rubli. Powstały targi, bo Polaków nie było na to stać. Tatarzy przysłuchiwali się temu. Raptem podszedł jeden i powiedział furmanowi: Jeżeli natychmiast nie wyniesiesz się do siebie, to odbierzemy ci to, co dostałeś, a w zamian dostaniesz 600 knutów (batów)! Na tym sprzeczka się skończyła. Ponieważ nie mieliśmy pieniędzy, żeby płacić za hotel, mama wynajęła pokój u Kazachów przy ulicy Aman Gilda 5. Mieszkaliśmy tam około miesiąca i raptem przyszła wiadomość, że wszyscy muszą się przenieść na dworzec, bo będą podstawiane wagony
Władze ateistycznego państwa, w swojej perfidii stworzyły ankietę, która była podaniem o powrót do Polski. Jedna z rubryk pytała o wyznanie. Jeżeli ktoś wpisał inne wyznanie jak rzymskokatolickie, jednoznacznie przekreślał szansę na powrót do Polski. Sowieci wychodzili z założenia, że Polak to tylko katolik. Moja niania była wyznania grekokatolickiego. Pod presją Mamy wpisała „rzymski katolik” i dzięki temu zabiegowi mogła wrócić do Polski. Gdyby napisała prawdę, mogłaby na zawsze pozostać na obczyźnie. Moja niania żyje do dnia dzisiejszego i jest najbliższym członkiem rodziny. Po śmierci Mamy ona jest głową familii. Już trzecie pokolenie Biesiadeckich darzy ją szacunkiem. Mieszka w Polsce i doczekała się wnuków. W chwili obecnej ma 84 lata. Należy wspomnieć, że gdyby nie jej poświęcenie, nigdy byśmy nie wrócili do Polski.
Przenieśliśmy się na dworzec. Były tam plecionki z wikliny formatu 3m\2m. Stały tego stosy. Polacy porobili z tego namioty. Koczowaliśmy pod nimi kolejny miesiąc. Dano nam amerykańskie konserwy rybne, cukier w kostkach, mleko w puszce, ale chleba nie było. Polacy chodzili na olbrzymi bazar i sprzedawali ten cukier w kostkach w relacji 1 kostka za 1 rubel, żeby kupić chleba lub mąki. Oprócz tego pod dworzec podjeżdżały samochody i werbowano chętnych do zbierania kartofli. Chętnych było dużo, bo każdy liczył, że kilka kartofli uzbiera dla siebie. Pracowano przy wykopkach niejednokrotnie ok. 20 km od Aktiubińska. Praca trwała cały dzień, a z powrotem trzeba było wracać pieszo. Najczęściej po całym dniu pracy ludzie, wracając do domu byli tak osłabieni, że kartofle pozostawiali w stepie. Polacy ściągali do Aktiubińska z całej okolicy. Mój kolega, który mieszka we Wrocławiu, jechał do Aktiubińska z miejscowości Kustunaj oddalonej o ponad 500 km, co na warunki rosyjskie też nie było jakąś dużą odległością.
W końcu wsiedliśmy do wagonów. Były ich dwa rodzaje: podwójne na 80 dusz, pojedyncze na 40 dusz. Różnie mówią: jedni, że wagonów było 80, inni mówią, że 120 (może te podwójne liczą jako pojedyncze). Przypięto dwie lokomotywy (jedną z przodu drugą z tyłu). Usłyszałem sygnał pierwszej lokomotywy, odpowiedziała druga i pociąg ruszył. Ci, którzy stali przy szarpnięciu, padali na podłogę. Czy to była złośliwość maszynistów czy inaczej nie potrafili, to ich tajemnica. Wtenczas usłyszałem pierwszy raz piosenkę, która się zaczyna:
Czy przyjdzie nam zginąć wśród boju,
Czy w tajgach Sybiru nam gnić,
Z trudu ciężkiego i znoju,
Polska powstała by żyć.
Pieśń ta była znana Polakom, bo niejednokrotnie byli wśród nas potomkowie zesłańców.
Na początku wszyscy kontrolowali trasę jazdy, czy na pewno jedziemy na Zachód, bo po „gościnności” gospodarzy można było się wszystkiego spodziewać. Jazda odbywała się w ten sposób, że jechaliśmy bez przystanku nieraz dzień lub dwa, a był czas, że postawili na boczny tor daleko od osiedli ludzkich i staliśmy kilka dni w oczekiwaniu na dalszą podróż. Jeżeli nie było w pobliżu wody, pragnienie zmuszało ludzi czerpać wodę z zasobnika lokomotywy mimo tego, że była zatruta uzdatniaczami. Tutaj zobaczyłem w czasie przystanków, jak chowali ludzi przy torach zmarłych w czasie transportu. Naprędce wykopany dół, zwłoki owinięte, przysypane, z desek sklecony krzyż. Dalej już tylko sygnał lokomotyw i jazda. Zbliżaliśmy się do terenów, gdzie miały miejsce działania wojenne. Stalingrad – morze ruin, Charków, Rostów, czarny roztoczysty Don, a nad nim, na półce skał wapiennych tor kolejowy.
Przybyliśmy do Wozniesieńska i okazało się, że to koniec naszej podróży na Zachód. Rozdzielili nas na mnóstwo miejscowości. My trafiliśmy do miejscowości Martynowka. Już była zima, dookoła zalegał śnieg. Nocowaliśmy na dworcu bez szyb i bez drzwi. Później przetransportowani zostaliśmy na fermę nr 1. Nie pamiętam, jak nazywała się ta miejscowość. Zgromadzili nas wszystkich w budynku dawnej piekarni, w której Niemcy przed odwrotem urządzili szpital dla chorych na tyfus. Każdy zdawał sobie sprawę z zagrożenia tyfusem, więc swoją przedsiębiorczością starał się zdobyć inny dach nad głową. Naczelnikiem w tej miejscowości była kobieta. Mama powiedziała jej, że jak załatwi nam mieszkanie to da jej prezent. Mieszkanie zaraz się znalazło, więc przenieśliśmy się tam, a mama zdjęła z palca ostatnią cenną rzecz – obrączkę ślubną. Przyjęła ją, ale była rozczarowana. Powiedziała Mamie: Ja dumała szto pałuczu brezent i paszyju kastium dla muża (Ja myślałam, że dostanę brezent i uszyję garnitur dla męża). Trudno, brezentu nie mieliśmy. Mieszkanie składało się z pokoju i kuchni. Po nocy spędzonej na dworcu w Martynowce zachorowałem po raz czwarty na zapalenie płuc, dlatego Mama tak rozpaczliwie szukała mieszkania, aby mieć warunki do opieki. Pierwszą osobą, która natychmiast złożyła nam wizytę, była sąsiadka, miejscowa kobieta. Jej mąż był kierowcą samochodu, nazywał się Iwan Krawec. Mieli jednego syna w moim wieku, nazywał się Kola. Nazywaliśmy tę kobietę Pani Krawcowa. Przyniosła miód Mamie i powiedziała: U was ciężko chore dziecko, może ten miód pomoże. Dała ten miód bezinteresownie i o żadnej zapłacie nie chciała słyszeć. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z tą rodziną. Przebywaliśmy tam ponad rok i ich syn Kola już zaczął mówić po polsku, bo cały czas przebywał z nami.
W pokoju mieszkaliśmy my, w kuchni Dieduszka Sapożnik (Dziadek Szewc). Był to były pułkownik armii carskiej, resocjalizowany przez władzę radziecką. Większość czasu spędzał na pijaństwie, w chwilach świadomości robił buty. Pił wszystko – samogon z buraków, kartofli i kukurydzy. Od czasu do czasu, jak w kiosku kołchozowym pokazała się woda kwiatowa w butelkach czworokątnych o pojemności 0,8 l, dziadek kupował te specjały z przeznaczeniem do konsumpcji. Sam byłem świadkiem, jak ubijał szyjkę od butelki, wlewał do naczynia, dolewał wodę (to się robiło mętne jak mleko) i ze smakiem pił. W trakcie picia gromadce dzieci robił wykład: Odczysawo udikałonu można zagariet nada niemnożko wady dobawit (Czystych perfum nie można pić, można się poparzyć, trzeba trochę dodać wody). Tę instrukcję do dziś pamiętam.
Niania załapała się do pracy w kuchni kołchozowej. To była wspaniała fucha. Zawsze potrafiła zorganizować coś do jedzenia. W 1945 roku (pamiętam to dokładnie) w czasie święta „Oktiabrskoj” (rocznica rewolucji październikowej) dostałem od niani kawałek mięsa wieprzowego. Tego gatunku mięso jadłem pierwszy raz w życiu. W Kazachstanie, jeżeli jadłem jakieś mięso, to najczęściej były to susły, czasem jak wół czy koń łamał nogę lub udawało się od Kazacha kupić kawałek baraniny. Wieprzowinę i każde mięso zabronione im przez religię nazywali itmachan (psie mięso). Mój żołądek nie wytrzymał tego eksperymentu. Następn W sowchozie hodowano świnie, ale one gdzieś znikały – mięsa z nich nikt nie widział. Kazachowie jako Mahometanie mięsa świńskiego nie jedli. Wy raz wieprzowe mięso zjadłem dopiero w 1957 roku w wojsku, ale też sobie w duchu mówiłem syn żajse itmachan (ty jesz psie mięso).
Od mieszkańców dowiedzieliśmy się, że na polach kołchozowych leżą kaczany niezebranej kukurydzy. Gospodarzy kołchozu śnieg zaskoczył i plony zostały na polu. Nikt z mieszkańców tej wioski nie odważył się pójść zbierać dobra kołchozowego, bo za to groził kryminał lub zsyłka. Natomiast Polaków, którzy przymierali głodem, nic nie mogło powstrzymać. Zaczęły się wędrówki na pola i znoszenie kaczanów do domów. Wydawało się, że już byliśmy w „ziemi obiecanej”, bo było co jeść. Władze przymknęły oczy na nasze poczynania, ale zemścił się na nas pobyt w tym poniemieckim szpitalu – tyfus zaatakował. Pierwsza zachorowała Mama, przechodziła bardzo ciężko chorobę, więc felczerka – wspaniała kobieta skierowała Mamę do szpitala do Wozniesieńska. Wkrótce zaczęliśmy chorować wszyscy po kolei. Na drzwiach naszego mieszkania napisano kredą: Tif karantin wchód i wychod zaprieszczony (Tyfus kwarantanna wchodzenie i wychodzenie zabronione). Mieszkańcy tym się nie przejmowali, bo oni już tyfus przeszli za czasów Niemców, a po chorobie człowiek jest uodporniony. Po przebytej chorobie w zasadzie został mi tylko ubytek słuchu w lewym uchu.
Naszymi sąsiadami byli państwo Potyliccy – rodzina trzypokoleniowa i dwaj chłopcy: Stachu i Józek Ożóg. Ich matka zmarła na Syberii, a ojciec major został zamordowany w Ostaszkowie. Po śmierci matki chcieli ich wziąć do „Died Domu” (Domu Dziecka). Oni się nie zgodzili, Józek zaczął pracować i był dla młodszego brata ojcem i matką, i sami „pchali się” do Polski. Jak pamiętam Józek był furmanem w kołchozie, a Stanisław był gońcem w kołchozie i był skłócony z wszystkimi chłopcami we wsi. Gromadnie napadali na niego, żeby go pobić. Nieraz do domu wracał późną nocą, by nie wpaść w ręce prześladowców. Pamiętam Wigilię z 1944/1945 roku. Leżeliśmy chorzy na tyfus, oni przyszli złożyli życzenia i zamiast opłatka przynieśli ugotowaną fasolę w misce. Te święta najbardziej utkwiły mi w pamięci.
c.d.n.
Od autorki pracy:
Na wspomnienia Józefa Biesiadeckiego z Sybiru trafiłam nieprzypadkowo. Historię te przekazał mi ojczym, który te luźne fragmenty wspomnień spisał w jednym miejscu. Przekaz ten nigdy nie doczekał się korekty, w związku z tym postanowiłam wziąć ją w swoje ręce i przygotować do obecnej formy. Poznałam już wiele historii z okresu wojny i okupacji, lecz każda z nich była opowiedziana z perspektywy osoby dorosłej. Natomiast ta urzekła mnie tym, że jest opowiadana z punktu widzenia dziecka w wieku 3-9 lat.
Józef Biesiadecki zmarł w 2007 roku, kilka miesięcy przed śmiercią otrzymał sygnowany przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyż Zesłańców Sybiru. Do dzisiaj trwają poszukiwania miejsca pochówku ppor. Stanisława Biesiadeckiego, kontynuuje je syn Józefa – Konrad.
Julia Pisowłocka
Klasa 8b, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Chwały Oręża Polskiego w Giżycku
Od redakcji:
Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie przeprowadziło 20. edycję konkursu pod hasłem Losy nasze…”, adresowanego do wszystkich mieszkańców północnej i wschodniej Polski oraz terenów przygranicznych krajów sąsiadujących. Przedmiotem konkursu są:
• fotografie,
• listy,
• dokumenty osobiste,
• pamiętniki,
• wspomnienia.
W dniu 22 października 2018 r. jury w składzie:
– Krystyna Jarosz, kustosz w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie,
– dr Jerzy Marek Łapo, kustosz w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie,
rozstrzygnęło XX edycję konkursu „Losy nasze…” i przyjęło 37 prac odpowiadających zasadom regulaminu konkursu. Nadesłano opracowania z Polski, Niemiec, obwodu kaliningradzkiego Federacji Rosyjskiej i Kanady. Materiały świadczą o pielęgnowaniu tradycji, są dowodem dumy z przeszłości dalekiej i bliskiej.
W kategorii „Wspomnienia ” nagrodę przyznano pani Julii Pisowłockiej z Giżycka pracę pt. „Wspomnienia Józefa Biesiadeckiego z nieludzkiej ziemi Sybiru. Lata 1940-1946 (Kazachstan-Ukraina-Polska)”, Giżycko 2018.
* Polacy od dwóch stuleci zasiedlali przymusowo Kazachstan w ramach kilku fal masowych deportacji:
- pierwsza z nich przypadła na koniec XVIII wieku – byli to konfederaci barscy,
- druga w XIX wieku w latach 30., tj. po powstaniu listopadowym,
- trzecia, w latach 40., po wykryciu spisków niepodległościowych,
- czwarta, w latach 60., po powstaniu styczniowym,
- piąta, w ostatnich latach XIX wieku i na początku XX w. – uczestnicy ruchów rewolucyjnych,
- szósta, w latach 30. (wiosną 1936 r.) w wyniku likwidacji tzw. skutków eksperymentu narodowościowego, deportowani głównie z Ukrainy i Białorusi,
- siódma, w latach 40., po zajęciu przez Armię Czerwoną wschodnich terenów Polski.
Do początku XX wieku na zesłanie do Kazachstanu trafiali głównie młodzi ludzie jako żołnierze odbywający tam służbę, przy czym znaczna ich część znalazła się w wojsku karnie. Znaczną część zesłańców stanowili przedstawiciele inteligencji, w tym studenci i absolwenci uczelni, którzy włączyli się w rozwój życia gospodarczo-społecznego tych ziem, zaznaczając swoją aktywność jako pionierzy badań w wielu dziedzinach nauki.
W latach 30. XX w. na wygnaniu do Kazachstanu znalazły się całe polskie rodziny z kresów zachodnich Związku Radzieckiego. Polaków deportowano głównie do północnej części Kazachstanu. Wywieziono nie mniej niż 250 tys. osób. Zimę przetrwało nie więcej niż 100 tysięcy. W latach 40. deportowano osoby i rodziny z obszarów nadgranicznych; w pierwszej fazie na początku lat 40. – po włączeniu ziem należących przed II wojną światową do Polski, i w drugiej fazie – po zakończeniu działań wojennych i ustanowieniu granic państwowych.
Nawet po wojnie, władza sowiecka nie zaprzestała represji wobec własnych obywateli. Aresztowania i wywózki trwały aż do śmierci Stalina. Ich ofiarami byli nie tylko konfidenci nazistów. W głąb Związku Radzieckiego zostało deportowanych, albo trafiło na długie lata do więzień wiele niewinnych osób.
Po zakończeniu wojny, wielu z tych, którzy walczyli w polskim wojsku wróciło do swoich domów, które znalazły się w granicach sowieckiej Białorusi, zostali uznani za uczestników II wojny światowej. Z całej tzw. Zachodniej Białorusi i Ukrainy deportowane zostały rodziny weteranów polskiej Armii Andersa, która walczyła po stronie aliantów i brała udział w krwawym szturmie na klasztor Monte Cassino we Włoszech.
W ciągu jednej nocy – 1 kwietnia, 4 520 byłych „andersowców” zostało aresztowanych, ich własność skonfiskowano, a rodziny wywieziono do Kazachstanu i na Syberię.