Pewnego ranka babcia wstała i od śniadania była jakaś mocno zamyślona. Nasypała do jajecznicy cynamonu zamiast pieprzu i nie zmuszała nas do mycia rąk przed posiłkiem.
– Babciu, czemu nic nie mówisz? – zapytał zdziwiony Romcio.
Odpowiedziało mu milczenie. Od czasu jak straciła oko, babcia stała się bardziej refleksyjna. Mniej też krzyczała na zwierzęta, a nawet z nimi rozmawiała.
Wieczorami popierała po cichu moje marzenia, żebym został chirurgiem. Marzyła, że być może wymyślę coś na odrost jej oka. Wydawało mi się to niegłupie. Sam bym oddał swoje oko babci Jadwidze, żeby tylko była weselsza.
W końcu opowiedziała nam swój sen. Ale wcześniej wspomniała o naszym pradziadku, który mieszkał w Gądeczu nad Wisłą i hodował krzewy owocowe, a pulpę malinową, porzeczkową i truskawkową, zaprawioną witaminą C, eksportował wielkimi cysternami do Belgii, Holandii i Anglii.
Kiedyś po sumie w gądeckim kościele, kiedy ludzie schodzili powoli po kościelnych schodach, nasz pradziadek nagle zerwał czapkę z głowy i chociaż wiał wiatr i było bardzo wczesne przedwiośnie, rzucił się na kolana w kałużę przed budynkiem i zaczął żarliwie się modlić. Ludzie zatrzymywali się zdziwieni obok i próbowali go podnieść z kolan. Był szanowanym i lubianym gospodarzem. A on nadal klęczał i przez godzinę modlił się gorąco. Niektórzy myśleli, że pewnie wreszcie ruszyło go sumienie za niektóre grzeszki. Szczególnie, jeśli chodziło o kobiety. Inni byli trochę zażenowani sytuacją i udawali, że nie widzą klęczącego w błocie człowieka. Powtórzyło się to za tydzień, a później już po każdej niedzielnej sumie klękał przed kościołem, aż w końcu wyszedł do niego proboszcz i postawili mu klęcznik. Po kilku tygodniach obok pradziadka zaczęły gromadzić się i inne osoby. Po każdej następnej sumie zbierało się coraz więcej ludzi. Klęczeli razem z nim i modlili w wielkim skupieniu. Wyjaśniło się też, o co chodzi.
Ponoć pradziadek zobaczył czarną procesję krążącą wokół kościoła. Grupa kilkudziesięciu osób, ubrana na czarno, w żałobie, krążyła wokół świątyni przez całą godzinę. Kiedy pradziadek odważył się zapytać, co to za procesja, jeden z uczestników, wysoki w cylindrze, odpowiedział, że to za grzechy polskie muszą tak chodzić w kółko co niedzielę, aż Polacy się zmienią i poprawią.
Ksiądz początkowo nie bardzo się całą sprawą interesował, ale jak po sumie wszyscy uczestnicy mszy klęczeli jeszcze przez godzinę przed kościołem i modlili się głośno, pojechał po radę do biskupa. Biskup w Pelplinie potraktował całą sprawę poważnie. Teraz i on uczestniczył w nabożeństwach i modlitwie. Śpiewano patriotyczne pieśni, zbierano pieniądze na broń dla Powstania Wielkopolskiego. Wreszcie po kilku miesiącach pradziadek ogłosił wszem, że nie trzeba już się modlić po mszy. Grzechy zostały odkupione. Procesja pojawiła się ostatni raz. Tym razem wszyscy byli ubrani na biało, a ten co już wcześniej rozmawiał z pradziadkiem, przekazał, że już więcej się nie pojawią. Ludzie radowali się, był wielki odpust we wsi, a Powstanie Wielkopolskie zwyciężyło.
Otóż babcia miała sen, który wiązał się z objawieniami pradziadka. Przyśniła jej się ulica Warszawy wypełniona szczelnie potokiem ludzi stłoczonych w wielką, czarną manifestację. Wszyscy byli w czarnych ubraniach, cylindrach, rękawiczkach. Dwanaście karych koni ciągnęło wielką, przykrytą ciemnym suknem trumnę. Światło latarni rzucało mdłe blaski na mokre rumaki. Z pysków buchała im para. Długie cienie żałobników przesuwały się majestatycznie po szarych fasadach kamienic. Dżdżyło. W oknach wisiały żałobne chorągwie i wszędzie pozaciągano story. Ludzie wlekli się w milczącym pochodzie z opuszczonymi głowami. Trumna była bardzo dziwna: z szarej stali, wielkości lokomotywy.
Babcia odważyła się zapytać jednego z żałobników, kogo to wiozą na cmentarz. Wysoki człowiek w staromodnym cylindrze, ten sam, z którym rozmawiał kiedyś pradziadek, odparł, że to umarła Wolna Polska.
Babcia opowiadała też, że ten człowiek z procesji, z którym rozmawiał i pradziadek, i ona, już nie żyje, bo zachorował na gruźlicę i zmarł.
Byliśmy bardzo przygnębieni, słuchając tych opowieści i przez cały dzień chodziliśmy zamyśleni.
***
Kilkanaście lat później przyśniła mi się ta sama ulica w Warszawie. Pełna światła i słońca. Okna kamienic były szeroko otwarte, pomiędzy drzewami wiosenny wiatr szargał kawałkami czarnego sukna, a po pustej ulicy toczył się porzucony staromodny cylinder.
Zaglądałem do bram w poszukiwaniu trumny. Z drżeniem wkraczałem w cienie podwórek. Podszedł do mnie pies i przyjaźnie zamerdał ogonem.
Wreszcie ruszyłem biegiem od bramy do bramy, tłumiąc w sobie niepowstrzymany wybuch śmiechu. Potrąciłem kilku przechodniów. Nawet nie zwrócili uwagi na moje grzeczne przeprosiny, śpiesząc dokądś w zamyśleniu.
Wreszcie oparłem się w rozchełstanej koszuli o żelazną latarnię i ciężko dysząc, łapałem pełnymi ustami pierwsze tchnienia wolności.
Kilka lat później nadłożyłem drogi, wracając z Bydgoszczy do Olsztyna i pojechałem do Gądecza. Nigdy nie było tam żadnego kościoła. Najbliższy jest oddalony o kilkanaście kilometrów, a na miejscu jest tylko dom opieki społecznej i parę szarych chałup.
Tomasz Kardacz