To problem od dawna zamiatany przez Grzymowicza pod dywan. Teraz jest jak tykająca bomba. Mieszkańcy Zatorza odliczają czas do wyłączenia z ruchu wiaduktu przy placu Bema. Miasto od lat nie zrobiło nic, żeby uchronić gwałtownie rozrastającą się dzielnicę przed odcięciem od reszty Olsztyna.
Kolejne informacje na temat Wiaduktu Powstańców Węgierskich 1956 roku, który łączący rondo Bema z ul. Limanowskiego mogą przyprawić każdego mieszkańca Zatorza o gęsią skórkę. I to dosłownie.
Żeby zobaczyć, w jakim stanie jest konstrukcja, wystarczy, idąc od Placu Bema, przed wejściem na most skręcić w… krzaki po lewej stronie. To jednak wyprawa dla odważnych. Teren nie jest w żaden sposób zabezpieczony i można zwyczajnie spaść z nasypu. Wprost pod nogi prowadzących tam prace robotników.
Widok jest porażający. Już same zdjęcia dokumentujące stan wiaduktu zapowiadają kłopoty mieszkańców Zatorza. Oględziny na „własne oczy” są przysłowiową kropką nad „i”. Widać, w jakich problemach komunikacyjnych znajdziemy się już niebawem.
A sam wiadukt już od kilkunastu lat jest jedynie warunkowo dopuszczony do ruchu. To oznacza, że jego stan techniczny pozwala na użytkowanie, ale w każdej chwili może zostać zamknięty. I to dosłownie w każdej… Widząc obecny stan wiaduktu, wypada modlić się, żeby przy okazji czekania na jego remont nie doszło do prawdziwej katastrofy i strasznej tragedii.
Zatorze gwałtownie się rozrasta. Ruch i obciążenie wiaduktu drastycznie wzrastają. Nowe Zatorze już praktycznie zostało zasiedlone. Gigantyczne bloki przy ulicy Poprzecznej niebawem będą gotowe do oddania. Na osiedlu przybędzie kilka tysięcy mieszkańców. A to wszystko w sytuacji, kiedy uszkodzony wiadukt jest jedną z „jedynych” dwóch dróg dojazdu.
Na Zatorze, Osiedle Podleśna, Zieloną Górkę i Wojska Polskiego można dojechać jeszcze przez wiecznie zakorkowaną ulicę Artyleryjską. To także jedna z dwóch dróg wyjazdowych w kierunku Dywit, droga wyjazdowa na Lidzbark Warmiński i Bartoszyce. Co istotne, to jedyne drogi dotarcia do obu olsztyńskich cmentarzy komunalnych.
Wiadukt z powodzeniem można nazwać imieniem Grzymowicza. To jego „zasługa”, że nic nie zostało zrobione, zanim wydano zgody developerom na lokalizację ich gigantycznych inwestycji.
Zamiast zrobić remont, a potem budować nowe osiedla, Grzymowicz jak w amoku wydaje kolejne pozwolenia na budowę, a miejskie zasoby na nowe linie tramwajowe albo obronę pomnika ruskiego sołdata. Zwykłe szaleństwo!
Można przypuszczać, że kiedy pojawi się problem, Grzymowicz swoim zwyczajem wyciągnie rękę po pieniądze do znienawidzonego przez niego rządu PiS. Kiedy (jako kiepski gospodarz i niewiarygodny dla rządu partner) ich nie dostanie, winą obarczy władzę w Warszawie.
Po serii alarmujący publikacji w lokalnych mediach Grzymowicz w końcu zlecił ekspertyzę wiaduktu „swojego imienia”. Jest przecież własnością miasta! Za 28 tys. zł wykonała ją firma z Katowic. Z ekspertyzy wynika, że konstrukcja musi zostać poddana naprawie… najpóźniej do 2025 roku. Ale to już prawdopodobnie nie będzie problem Grzymowicza…
Marek Adam