Pojechaliśmy do Wrocławia. Na Dolnym Śląsku zobaczyliśmy tereny zdewastowane przez wojnę. Przyjechaliśmy na dworzec Nadodrze. Morze gruzów. Budynki – tylko wypalone ściany, fragmenty podłóg, na nich jakieś szczątki mebli, jakieś obrazy, krzyże. Mimo tego nie mogłem sobie nigdy wyobrazić, że mogą istnieć takie cuda architektury. Wprawdzie były zniszczone, ale robiły wrażenie.
Przewieziono nas samochodami do PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny), który znajdował się w szkole przy Paulinów 14. Ja byłem przerażony, bo dowiedziałem się, że mamy mieszkać w klasie nr 24 (na drugim piętrze). Starsi bracia, gdy się ich spytałem jak będziemy tam wchodzić, upierali się, że po drabinie przez okno. Ja, wychowany na stepie lękałem się wysokości. Długo mama musiała mnie przekonywać, żebym się nie bał i że bracia żartowali. Jak zobaczyłem szerokie, wygodne schody, byłem nimi oczarowany i dużo czasu spędzałem na spacerach do góry i na dół. Dużo odkryć dokonałem w tej szkole: że woda „cieknie ze ściany” (kran), toalety, które wzbudzały zachwyt i prysznice w piwnicy, pod którymi można się do woli kąpać.
Był 13 marca 1946 roku. Piękny, słoneczny dzień, ani śladu śniegu – dla mnie to było lato. Wyszliśmy do miasta boso. Ludzie zaczęli nas wytykać palcami i wołać, że „Cyganie przyjechali”. Dla nas to było niezrozumiałe, pomijając to, że nie mieliśmy obuwia. W PUR, w porównaniu do okresu zsyłki, jedliśmy posiłki trzy razy dziennie i do tego za darmo. Nawet ja zdawałem sobie sprawę, że to jest nie w porządku i za to trzeba będzie zapłacić. Dziwiłem się, że nikt nie żąda za to pieniędzy. Zaczęły nas dotykać nieznane wcześniej choroby (odra i świnka – niezależnie od wieku).
W czasie wycieczek do miasta zaczęliśmy oglądać wystawy sklepowe. Leżał na nich chleb, mięso, wędliny, słodycze – w pierwszej chwili myślałem, że to są atrapy, bo taki pomysł podsuwali mi bracia. Wrocław był ogromnym gruzowiskiem, na gruzach krzyże, fetor rozkładających się ciał i roje much wylatujące ze studzienek kanalizacyjnych. Były ulice, że szło się tylko wąską ścieżką, a naokoło leżały hałdy kamieni i cegieł.
W maju skierowano nas-zesłańców do Janowic Wielkich do domu dziecka, który w czasach niemieckich spełniał funkcję szpitala rehabilitacyjnego dla dzieci. W Polsce przemianowano go na „Dom Dziecka i Matki Pracującej Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej”. Chciano nas tam ucywilizować, przystosować do życia w społeczeństwie. Byli wśród nas tacy, którzy nie znali języka polskiego. W czasie zsyłki w naszej rodzinie była zasada, że jak bawiliśmy się z Rosjanami lub z nimi rozmawialiśmy, to komunikowalismy się po rosyjsku, ale do brata lub siostry musiałem się zwracać wyłącznie w języku polskim. Mama zawsze mówiła, że jeżeli nie będziemy tej zasady przestrzegać, to się wynarodowimy. Po powrocie do Polski nie mieliśmy kłopotów z ojczystym językiem.
W Janowicach Wielkich przeżyłem kolejny szok. Pięć posiłków dziennie (to graniczyło z obłędem), każdy miał swoje łóżko, białą pościel, czystą, zmienianą co dwa tygodni. Zaczęła obowiązywać dyscyplina, której my nie znaliśmy na stepie. Tam żyliśmy według schematu, żeby przeżyć za wszelką cenę, tutaj musieliśmy żyć według regulaminu. Wszystko na godzinę, wszystko o określonej porze. Najgorszym nieszczęściem było leżakowanie po obiedzie. Raz zbuntowaliśmy się i uciekliśmy do lasu, ale to był tylko jeden jedyny raz. Restrykcje były tak nieprzyjemne, że musieliśmy ugiąć karku.
Następnym „nieszczęściem” była szkoła. Trzeba było codziennie mozolnie chodzić do szkoły i wytrzymać w ławce kilka godzin. Wytchnieniem było, gdy nauczyciel za złe zachowanie wyrzucił za drzwi. Tego kursu cywilizacyjnego mieliśmy trzy lata. W ciągu tych trzech lat, przy końcu ferii zimowych w roku 1948, spalił się budynek szkoły, co ku naszej uciesze o dwa tygodnie przedłużyło przerwę w nauce. W starych budynkach, które wcześniej zajmował CARITAS, tymczasowo urządzono nową szkołę.
Muszę nadmienić, że w Janowicach po raz pierwszy zetknąłem się z Kościołem i ze sługami bożymi. Proboszczem parafii i nauczycielem religii był ksiądz Jan Matwiejczyk. Po lekcjach, nauka przed pierwszą komunią odbywała się na cmentarzu koło kościoła (jak była pogoda), a w razie niepogody w kościele. Ksiądz dobrodziej wyznawał zasadę „święta rózga co bije”. W szkole smagał po plecach i bił w łapy z wielkim upodobaniem. Pewnego dnia i ja doświadczyłem smaku “dyscypliny” – ksiądz zażądał ode mnie, żebym wyrecytował z pamięci pięć przykazań kościelnych. Ja wówczas mógłbym mu powiedzieć, jak się łowi susły, jak zdobyć pożywienie na stepie, ale nie potrafiłem zaspokoić jego ciekawości. On złapał do ręki gałąź brzozową bez liści i zaczął smagać po nogach. Odwróciłem się i poszedłem. Wyleczył mnie całkowicie z szacunku do sutanny. Pocieszam się, że jak powiedział ustami Gerwazego Mickiewicz, że „łotr po same wąsy w piekle siedzi”. W tym roku już na naukę religii nie poszedłem. Mama ze swojej strony też co nieco dorzuciła, bo sprawozdanie jakie dostała dalece mijało się z prawdą i znowu dostałem w skórę – tym razem od Mamy.
Rozwiązano dom dziecka. Uznano, że jesteśmy zdolni żyć w społeczeństwie i wyjechaliśmy do Jeleniej Góry. Tam zamieszkaliśmy na swoim, przy ulicy Kasprowicza 7/3m. Pokończyliśmy szkoły podstawowe, średnie. Siostra i brat poszli na studia do Wrocławia. Najstarszy brat do wojska w 1952 roku do Batalionów Roboczych. Następny brat został wyrzucony ze studium wojskowego, gdyż władze nie mogły sobie wyobrazić, że syn sanacyjnego oficera może zostać oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Kolejny brat dwa lata odsłużył w kopalni „Wujek” w Katowicach po nieudanej ucieczce do Niemiec Zachodnich. Przepłynął wpław Odrę zimą i został złapany dopiero pod Dreznem. Przez dwa tygodnie był katowany na “dołku” w Jeleniej Górze, a w tym czasie my byliśmy wzywani na przesłuchania ze stałym pytaniem “Czy nie wiemy gdzie jest Henryk?”. Zaraz potem dostał właśnie powołanie do wojska i w mundurze wojskowym trafił do kopalni. Przyznam się, że z niecierpliwością czekałem poboru do wojska. Moim marzeniem było zostać żołnierzem jak mój Tato. Trafiłem do jednostki w 1957 roku (po rozwiązaniu karnych jednostek), która po 1956 już oficjalnie karną nie była, ale kadra pozostała… i wybiła mi z głowy wojsko raz na zawsze. Zmuszono mnie do wypełnienia podania o przyjęcie do szkółki wojskowej. Chcąc się wykręcić, w ankiecie, w rubryce “życiorys”, napisałem całą prawdę – o pochodzeniu, o zsyłce, o swoich przeżyciach. Otrzymałem odpowiedź: “Nie spełnia warunków przyjęcia…”.
Władza Ludowa nigdy nam nie zapomniała, że jesteśmy ludźmi „gorszego gatunku”. My mieliśmy podobne zdanie o przywódcach Władzy Ludowej, więc można uznać, że byliśmy kwita.
Bez ubiegania się o ten „zaszczyt”, dwukrotnie” i „dobrowolnie” zostaliśmy obywatelami sowieckimi. Odmowa podpisania zgody skończyłaby się zsyłką do obozów karnych. Pierwszy raz dostąpiliśmy tego „zaszczytu”, jak nas wywieźli do Kazachstanu. “Amnestia” objęła nas z chwilą, gdy rząd Sikorskiego nawiązał stosunki z Rosją. Ponownie pozbawiono nas obywatelstwa polskiego, gdy gen Władysław Anders wyszedł z wojskiem do Iranu. Staliśmy się znów Polakami, gdy powstał Związek Patriotów Polskich i zaczęła się tworzyć armia gen. Zygmunta Berlinga. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to jest możliwe, że zbrodniarze udzielali amnestii swoim ofiarom…
c.d.n.
Od autorki pracy:
Na wspomnienia Józefa Biesiadeckiego z Sybiru trafiłam nieprzypadkowo. Historię te przekazał mi ojczym, który te luźne fragmenty wspomnień spisał w jednym miejscu. Przekaz ten nigdy nie doczekał się korekty, w związku z tym postanowiłam wziąć ją w swoje ręce i przygotować do obecnej formy. Poznałam już wiele historii z okresu wojny i okupacji, lecz każda z nich była opowiedziana z perspektywy osoby dorosłej. Natomiast ta urzekła mnie tym, że jest opowiadana z punktu widzenia dziecka w wieku 3-9 lat.
Józef Biesiadecki zmarł w 2007 roku, kilka miesięcy przed śmiercią otrzymał sygnowany przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyż Zesłańców Sybiru. Do dzisiaj trwają poszukiwania miejsca pochówku ppor. Stanisława Biesiadeckiego, kontynuuje je syn Józefa – Konrad.
Julia Pisowłocka
Klasa 8b, Szkoła Podstawowa nr 2 im. Chwały Oręża Polskiego w Giżycku
Od redakcji:
Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie przeprowadziło 20. edycję konkursu pod hasłem Losy nasze…”, adresowanego do wszystkich mieszkańców północnej i wschodniej Polski oraz terenów przygranicznych krajów sąsiadujących. Przedmiotem konkursu są:
• fotografie,
• listy,
• dokumenty osobiste,
• pamiętniki,
• wspomnienia.
W dniu 22 października 2018 r. jury w składzie:
– Krystyna Jarosz, kustosz w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie,
– dr Jerzy Marek Łapo, kustosz w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie,
rozstrzygnęło XX edycję konkursu „Losy nasze…” i przyjęło 37 prac odpowiadających zasadom regulaminu konkursu. Nadesłano opracowania z Polski, Niemiec, obwodu kaliningradzkiego Federacji Rosyjskiej i Kanady. Materiały świadczą o pielęgnowaniu tradycji, są dowodem dumy z przeszłości dalekiej i bliskiej.
W kategorii „Wspomnienia ” nagrodę przyznano pani Julii Pisowłockiej z Giżycka pracę pt. „Wspomnienia Józefa Biesiadeckiego z nieludzkiej ziemi Sybiru. Lata 1940-1946 (Kazachstan-Ukraina-Polska)”, Giżycko 2018.
* Polacy od dwóch stuleci zasiedlali przymusowo Kazachstan w ramach kilku fal masowych deportacji:
- pierwsza z nich przypadła na koniec XVIII wieku – byli to konfederaci barscy,
- druga w XIX wieku w latach 30., tj. po powstaniu listopadowym,
- trzecia, w latach 40., po wykryciu spisków niepodległościowych,
- czwarta, w latach 60., po powstaniu styczniowym,
- piąta, w ostatnich latach XIX wieku i na początku XX w. – uczestnicy ruchów rewolucyjnych,
- szósta, w latach 30. (wiosną 1936 r.) w wyniku likwidacji tzw. skutków eksperymentu narodowościowego, deportowani głównie z Ukrainy i Białorusi,
- siódma, w latach 40., po zajęciu przez Armię Czerwoną wschodnich terenów Polski.
Do początku XX wieku na zesłanie do Kazachstanu trafiali głównie młodzi ludzie jako żołnierze odbywający tam służbę, przy czym znaczna ich część znalazła się w wojsku karnie. Znaczną część zesłańców stanowili przedstawiciele inteligencji, w tym studenci i absolwenci uczelni, którzy włączyli się w rozwój życia gospodarczo-społecznego tych ziem, zaznaczając swoją aktywność jako pionierzy badań w wielu dziedzinach nauki.
W latach 30. XX w. na wygnaniu do Kazachstanu znalazły się całe polskie rodziny z kresów zachodnich Związku Radzieckiego. Polaków deportowano głównie do północnej części Kazachstanu. Wywieziono nie mniej niż 250 tys. osób. Zimę przetrwało nie więcej niż 100 tysięcy. W latach 40. deportowano osoby i rodziny z obszarów nadgranicznych; w pierwszej fazie na początku lat 40. – po włączeniu ziem należących przed II wojną światową do Polski, i w drugiej fazie – po zakończeniu działań wojennych i ustanowieniu granic państwowych.
Nawet po wojnie, władza sowiecka nie zaprzestała represji wobec własnych obywateli. Aresztowania i wywózki trwały aż do śmierci Stalina. Ich ofiarami byli nie tylko konfidenci nazistów. W głąb Związku Radzieckiego zostało deportowanych, albo trafiło na długie lata do więzień wiele niewinnych osób.
Po zakończeniu wojny, wielu z tych, którzy walczyli w polskim wojsku wróciło do swoich domów, które znalazły się w granicach sowieckiej Białorusi, zostali uznani za uczestników II wojny światowej. Z całej tzw. Zachodniej Białorusi i Ukrainy deportowane zostały rodziny weteranów polskiej Armii Andersa, która walczyła po stronie aliantów i brała udział w krwawym szturmie na klasztor Monte Cassino we Włoszech.
W ciągu jednej nocy – 1 kwietnia, 4 520 byłych „andersowców” zostało aresztowanych, ich własność skonfiskowano, a rodziny wywieziono do Kazachstanu i na Syberię.